Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak kłamać, to szczerze

Redakcja
To jasne, że złudzenia pomagają. Ba, jasne też, że wtedy, kiedy okłamujemy sami siebie, żyje nam się łatwiej, prościej i weselej.

Oczywiście zaraz jakiś mądrala powie, że do czasu, bo jak wyjdzie nam, że sami się oszukiwaliśmy, to zrobi się paskudnie i przykro. I będzie jeszcze smutniej, niż wcześniej. Ale w końcu niektórym udaje się takie trwanie w iluzji przez całe życie... A jak już okłamiemy samych siebie, to przynajmniej naprawdę szczerze w to wierzymy.

Mam ostatnio wrażenie, że patent Woody'ego Allena na film, to jedno fajne zdanie. Ot, złota myśl, sentencja, może i banalna, ale taka, wokół której znakomicie da się zbudować jakąś historię. I wcale nie jest to zarzut - to w końcu sztuka, żeby w takiej sytuacji z filmu wycisnąć, co się da. W "Magii w blasku księżyca" ta złota myśl tyczy właśnie tego, że złudzenia wielu ludziom pomagają przetrwać. A nawet pozwalają na chwilkę szczęścia... Oczywiście pan Woody potem taką myśl wielopłaszczyznowo rozwija. Bo przecież może to tyczyć również złudzeń w ujęciu metafizycznym - wiara w Boga też czyni żywot wierzących znośniejszym. A przeświadczenie, że to wszystko nie skończy się na ziemskim padole, zdecydowanie inaczej ustawia im perspektywę. Albo też pozwala na pogdybanie o tęsknocie ludzi za wiarą w to, że są sprawy, które wymykają się "szkiełku i oku". Tęsknocie, która jak najbardziej męczy też specjalistów od "szkiełka i oka".

Takich jak główny bohater "Magii w blasku księżyca", Stanley - dobrze urodzony mądrala, a zawodowo najwybitniejszy iluzjonista lat 20-tych. Dodatkowo zajmujący się też demaskowaniem przeróżnych szalbierzy od seansów spirytystycznych. To przecież okres, w którym świat ukochał okultyzm. Stanley, perfekcyjny racjonalista, ma zdemaskować młodą pannę - medium, która robi furorę na Lazurowym Wybrzeżu. Ale zamiast demaskowania iluzji sam zaczyna się jej poddawać. No i wreszcie jest szczęśliwy. Szczególnie, że panna ma zniewalający uśmiech.

A wszystko podane jest w allenowskim klimacie. Wiele scen oparto na dialogach, a dialogi na zjadliwości i inteligentnych gierkach - no, może nie aż tak, jak to drzewiej bywało, ale jak na dzisiejsze kino to i tak coś. Narracja jest nieśpieszna, wiele sekwencji prawie teatralnych, jak z kina sprzed wielu lat. Do tego nostalgiczny klimat starych, dobrych czasów... No i aktorzy. Emma Stone, panna z uśmiechem, jest tak urocza, że pewnie nie raz ją jeszcze zobaczymy. Szczególnie, że ma nie tylko masę uroku, ale i aktorski talent. No a Colin Firth, w końcu uznana marka, to przecież nowy Woody Allen. Ironiczny do bólu, sceptyczny, racjonalny, złośliwy... Tylko buźkę ma oczywiście przystojniejszą. Firth gra zresztą mistrza iluzji, a Allen jest przecież mistrzem kina. Jakby nie było... jednej wielkiej iluzji. Trochę autoironii też tu więc znajdziemy.

I pewnie można by się tego filmu czepiać za wiele rzeczy. Że to już nie ta liga, co filmy Allena sprzed lat, że ta sama sztanca, co "O północy w Paryżu", że przewidywalne to wszystko do bólu, że to, że tamto... Ale co by nie wygadywać, to Woody Allen ma jeden niezaprzeczalny atut. Jego filmy wciąż niesamowicie ładują akumulatory widzom. Nawet jeśli zakończenie wcale nie jest tak radosne, jak się wydaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!