MKTG SR - pasek na kartach artykułów

85. rocznica wybuchu II wojny światowej. Tak Wrzesień przeżyli ludzie z Kaszczorka

Juliusz Kola
Most na Drwęcy między Kaszczorkiem z Złotorią wysadzony przez polskich saperów we wrześniu 1939 roku, został odbudowany po dwóch latach
Most na Drwęcy między Kaszczorkiem z Złotorią wysadzony przez polskich saperów we wrześniu 1939 roku, został odbudowany po dwóch latach ze zbiorów Ryszarda Wilmanowicza
Truizmem jest, że druga wojna światowa wywarła olbrzymi wpływ na życie wszystkich Polaków. Ale po 85 latach coraz mniej rozumiemy tamte wydarzenia, dokładnie tak jak śpiewał Edmund Fetting w toruńskim filmie „Prawo i pięść”: "Dzieci urodzą się nowe nam/ I spójrz, będą śmiać się, że my/ Znów wspominamy ten podły czas/ Porę burz". Aby zupełnie nie zapomnieć owej pory burz warto słuchać ostatnich świadków i warto spisywać ich wspomnienia. Właśnie z takich wspomnień powstała niedawno książka „Kaszczorek w okresie drugiej wojny światowej”.

Zobacz koniecznie: Tak strzela policja w Kujawsko-Pomorskiem

od 12 lat

Kaszczorek – dzisiaj osiedle Torunia, ale do 1976 roku podmiejska wieś – w okresie międzywojennym nie wyróżniał się w żaden sposób. Również jego wojenne dzieje przebiegały podobnie jak setek podobnych wsi ziemi chełmińskiej i tysięcy miejscowości Pomorza. Dlatego wspomnienia kaszczorzaków o jednym z najważniejszych wydarzeń tych lat – wielkiej wrześniowej ucieczce – są wiernym obrazem dziesiątek tysięcy historii rodzinnych całego regionu.

Wrzesień 1919 w Kaszczorku: od optymizmu po obawy i panikę

Przed wybuchem wojny społeczność wioseczki miała optymistyczne nastawienie wobec zbliżającego się konfliktu. Jak wspominał pan Edward Bujałowski, powszechnie powtarzało słowa piosenki: "nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz”. Jednak już od pierwszych dni września, wraz z błyskawicznym postępem wojsk niemieckich, nastrój przeszedł z wyczekiwania do obaw i paniki. Odpowiadając na apele władz, kaszczorzacy zaczęli opuszczać swoją wioskę uchodząc na rozmaitych wozach, wózkach i rowerach. Unoszono „głowy” i część swego skromnego dobytku.

Więcej informacji z Torunia i okolic przeczytasz >>>TUTAJ<<<<

Po latach właśnie tę ucieczkę starsi mieszkańcy najczęściej wspominali, gdy rozmawiałem z nimi o wojnie. Schemat był zawsze bardzo podobny: szybka decyzja o uciecze, pospieszne pakowanie i wyruszanie w głąb Polski albo trasą na Złotorię–Osiek–Lipno, albo po przejechaniu toruńskiego mostu na Aleksandrów–Włocławek–Kutno. Po kilku, kilkunastodniowej bezsensownej wędrówce pod ostrzałem Luftwaffe i w kurzu wrześniowych dróg, uchodźcy powracali do opuszczonych domostw.

Pan Edwin Politowski, syn kolejarza z Kaszczorka, dokładnie opisał wędrówkę swojej rodziny aż do Warszawy. Oto początek tych wspomnień:

"W dniu 4 września wieczorem z pracy wrócił ojciec z tragiczną wiadomością (rozkazem), że musimy się ewakuować. Sprawa była nagła i pilna, gdyż podano, że w ciągu nocy zostaną zniszczone mosty. Mosty, po których musieliśmy przejść na drugą stronę Wisły. W ciągu kilkudziesięciu minut zostały spakowane do walizki niezbędne rzeczy osobiste, do worka kołdra, 2 koce, coś pod głowy i jeszcze torba ze znajdującym się w domu jedzeniem. Ojciec ubrał mundur kolejowy, zabrał niezbędne dokumenty i pieniądze, wszyscy ubrali się w lepsze i cieplejsze ubrania. Ja pobiegłem po ciotkę Józefkę, której ojciec wyjaśnił, co się stało i prosił o zajęcie się całością w czasie naszej nieobecności. Tak wyposażeni, pożegnani przez ciotkę Józefkę Krzyżem Świętym, ruszyliśmy w kompletnie ciemną noc z pocieszającymi zarazem słowami ojca, że to potrwa tylko kilka dni, bo sytuacja się na pewno zmieni. Ojciec prowadził obładowany rower, a mama, Józef i ja szliśmy pieszo. Po przejściu po moście kolejowym (ojciec miał upoważnienie) weszliśmy na szosę prowadzącą do Włocławka. Szosa była już wypełniona ludźmi idącymi pieszo i jadącymi furmankami. Panowała atmosfera paniki. Kiedy rano wzeszło słońce byliśmy w Czerniewicach. Nagle usłyszeliśmy ryk samolotów, serie karabinów maszynowych, wybuchy w bardzo bliskiej odległości i krzyki, powstało wielkie zamieszanie. Natychmiast skręciliśmy w lewo, bieg z jakiejś skarpy i ukrycie się w dole za drzewem. Po raz pierwszy wtedy ujrzałem nurkujący na szosę i strzelający samolot. Wszystko trwało bardzo krótko. Po tym nalocie pozostał krzyk i lament, poprzewracane, połamane na szosie wozy i leżące konie, wśród nich wołający o pomoc ludzie. Paliły się odległe od szosy kilkadziesiąt metrów domy kryte słomą. Szybko pozbieraliśmy się, wyszliśmy na drogę i prawie biegiem masa ludzka ruszyła naprzód. Po lewej stronie widać było Wisłę, a za nią kościół w Grabowcu za Złotorią i wypełnione spokojem łąki i pola!Mieliśmy za sobą pierwszy pokaz wojny”.

Uciekając przed Niemcami: sztukasy atakowały cywilów

Opisy innych osób różnią się praktycznie tylko miejscem, do którego zdołano dotrzeć. Pan Paweł Dąbrowski, syn nauczyciela z Kaszczorka, wspominał:

"Mieliśmy radio w domu i ojciec mój może zbyt dobrze kierował się informacjami z radia, że trzeba uciekać – kierunek Warszawa. W związku z tym, korzystając z usługi jednego gospodarza z Kaszczorka, przemieściliśmy się na drugą stronę Wisły i tam dalej matka, trzy siostry i ja maszerowaliśmy we wskazanym kierunku, jako bezpiecznym dla cywili. Tam po raz pierwszy spotkałem się z czymś, co trwało potem na stałe – dostaliśmy się w tryby wojny. Pamiętam do dzisiaj, jak zza lasu wyłoniły się sztukasy, nadleciały nad szosę, którą szły kolumny uciekinierów i strzelały do cywilów. W pewnym momencie doszły do nas informacje, że nie ma już co uciekać, bo Niemcy są przed nami i wtedy ojciec postanowił wracać. Tata miał dwa rowery, więc z dziewczynkami jechali na rowerach i wrócili szybciej, a ja z siostrą Krystyną dostaliśmy polecenie, by wracać w kierunku Torunia. (...) Kiedy dotarliśmy do Torunia, doszliśmy do mostu kolejowego, gdzie dało się przejść po przęsłach, a gdy dotarliśmy do Kaszczorka, to rodzice już na nas czekali w domu”.

Tadeusz Żółtowski opowiadał, że o wojnie dowiedział się od dziadka, który, jak co piątek, pojechał na targ do Torunia i wrócił z zaskakującymi wiadomościami. Tego samego dnia wieczorem przyjechał wujek z Turzna, który był kolejarzem i zarządził ucieczkę. Rodzice załadowali pełen wóz – włącznie z dwoma wieprzami – i ruszyli w kierunku Warszawy. W nieprzebranych kolumnach, poruszając się wóz za wozem, dotarli raptem do Nieszawy. Tam już byli Niemcy, więc promem przeprawiono się na dobrzyński brzeg rzeki i przez Osiek – Złotorię rodzina wróciła do Kaszczorka.

Ci, którzy nie przekroczyli mostu toruńskiego, tylko bezpośrednio kierowali się na Złotorię i dalej na Bobrowniki czy Lipno, wcale nie zawędrowali dalej, często tylko do Silna czy Osieka. Tak było z panem Bolesławem Wilmanowiczem, którego rodzice zaprzęgli dwa konie do wozu, z tyłu uwiązali dwie krowy i z takim dobytkiem dotarli do zaprzyjaźnionego rybaka w Silnie. Kiedy okazało się, że Toruń został zajęty i niemieckie wojsko posuwa się naprzód, zawrócili do Kaszczorka. Most w Złotorii został w międzyczasie wysadzony przez wycofujące się wojsko polskie, ale Drwęca w upalne lato była przejezdna, więc nocowano już we własnych łóżkach.

85 lat temu w Kaszczorku: tłum u proboszcza

Dlaczego poruszano się tak powoli? Szosy były zatarasowane, brakowało środków transportu, uciekający mężczyźni byli w mniejszości (mobilizacja), więc była to przeważnie peregrynacja kobiet, dzieci i osób starszych, obładowanych bagażami, a wszystko w trakcie nadzwyczaj upalnego września.

Dwunastoletnia Bożena Naporska, która z mamą i trójką młodszego rodzeństwa opuściła mieszkanie na toruńskim Bydgoskim Przedmieściu, opisała tę ślamazarną wędrówkę następująco:

"2 września wieczorem w Toruniu zapanowała atmosfera, że wszyscy uciekają z miasta i mamusia się poddała tej atmosferze. (…) I pieszo ruszyliśmy z Torunia, tramwaje nie jeździły. Idziemy pieszo w szeregu, jak w pochodzie się szło, przez Jakubskie Przedmieście tam na wschód. Idziemy, ale przez most, przez Wisłę nie przeszliśmy, szliśmy właściwie tą stroną Wisły, po której leży cały stary Toruń. Teraz, jak ja patrzę na mapę, to wydaje mi się, że przecież jak byśmy przeszli przez most, to byśmy byli trochę od Niemców Wisłą odgrodzeni tak od północy, od Prus. I gdzieś w nocy doszliśmy, koło dwunastej czy pierwszej w nocy, do miejscowości Kaszczorek, teraz to jest chyba przedmieście Torunia, Toruń się rozrósł. To taka wioska. I tam proboszcz nas wpuścił do stodoły, a to tłum dotarł na to probostwo. I w stodole na sianie żeśmy spali pokotem. Na drugi dzień ruszyliśmy dalej do Złotoryi, Złotoryja nad Drwęcą. To tam jakaś kobieta przyjęła nas do swojego małego domku. (…) I tam żeśmy chyba byli z trzy czy cztery noce". Dla nieznających terenu dopowiedzmy, że z plebanii w Kaszczorku do Złotorii są niecałe trzy kilometry.

Polecamy: Dzieje się w Toruniu. Najlepsze zdjęcia fotoreporterów >>> TUTAJ <<<

Siedemnastoletnia Janina Dawidziakówna, która uciekała z rodziną z Kaszczorka, dotarła zaledwie do Ciechocinka. Ponieważ nie mieli jedzenia, chcieli zakupić cokolwiek, ale w miasteczku, sprawiającym wrażenie opuszczonego, było to niemożliwe. Z problemu wybawili ich nagle napotkani niemieccy żołnierze, którzy dali im chleb i suchary. Czas było wracać.

Wiele osób po powrocie zastało swoje gospodarstwa okradzione, ale prawdziwe nieszczęścia dopiero miały nadejść. Najpierw z informacjami o poległych rekrutach z Kaszczorka, potem z aresztowaniem i rozstrzelaniem na Barbarce m.in. proboszcza Główczewskiego czy nauczyciela Dąbrowskiego, wreszcie, gdy kaszczorzacy zapisani na volkslistę ginęli jako żołnierze Wehrmachtu. Ale to już inna opowieść.

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska