Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Alarm! Dzik w szpitalu!

Redakcja
Policja odbiera wiadomość: w mieszkaniu leży mężczyzna i nie daje znaku życia. Jeden z sąsiadów próbował wejść do środka, ale drzwi były zabezpieczone łańcuchem, a poza tym - i to była największa przeszkoda - w pokoju są duże psy. Co robić? Tu poradzić może tylko Animal Patrol.

Policja odbiera wiadomość: w mieszkaniu leży mężczyzna i nie daje znaku życia. Jeden z sąsiadów próbował wejść do środka, ale drzwi były zabezpieczone łańcuchem, a poza tym - i to była największa przeszkoda - w pokoju są duże psy. Co robić? Tu poradzić może tylko Animal Patrol.

<!** Image 2 align=none alt="Image 157180" sub="Strzelanie do zwierząt środkami uspokajającymi
to ostateczność. Do komory zamiast pocisku wkłada się strzykawkę
z preparatem
w odpowiedniej dawce (to bardzo ważne). Po wbiciu się igły substancja usypiająca wprowadzana jest w ciało zwierzęcia za pomocą sprężonego powietrza. / Fot. Piotr Schutta">Po kilku minutach na miejscu jest zespół reanimacyjny. Wszystko się potwierdza. W malutkim mieszkaniu na parterze kamienicy jest sześć dorodnych rottweilerów. Przez szparę w drzwiach i przez kratę w oknie widać, że na łóżku leży mężczyzna. Powietrze gęste jest od słodkawej woni, typowej dla rozkładającego się ciała. Gra telewizor.

<!** reklama>- Mężczyzna jest siny. Wszystko wskazuje na to, że nie żyje przynajmniej dobę, ale nie możemy wejść z powodu psów - lekarz z pogotowia na gorąco dzieli się informacjami z policjantami. Wie tyle, ile zobaczył przez okno i ile podpowiadają mu wiedza medyczna oraz wieloletnie doświadczenie. Poza tym tak się składa, że zna mężczyznę jako pacjenta (zabierał go kiedyś z ulicy) i jako hodowcę (kupił od niego psa). Wie, że choruje on na serce i na cukrzycę.

Po chwili przybywa dwuosobowy

patrol strażników miejskich

specjalizujących się w wyłapywaniu agresywnych psów. Mają ze sobą jeden chwytak i zamszowe rękawice. Chwytak stawiają pod ścianą. Rękawic nawet nie wyjmują, są tak cienkie, że nadają się najwyżej na zakąskę dla dużego psa.

<!** Image 3 align=none alt="Image 157180" sub="Podczas niedawnej akcji w centrum miasta, gdy trzeba było wydobyć z mieszkania sześć rottweilerów (nie były agresywne), policjanci i strażnicy miejscy byli bezradni. Wezwano Animal Patrol. / Fot.Dariusz Bloch">Czas mija, przed bydgoską kamienicą zbierają się znajomi mężczyzny (już wiadomo, że to 60-letni Kazimierz K., znany w mieście hodowca rottweilerów) i przypadkowi gapie. Tłum zaczyna pomrukiwać. Robi się nerwowo. W Centrum Zarządzania Kryzysowego zapada decyzja, jedyna, jaką można podjąć w tej sytuacji: wezwać Animal Patrol.

<!** Image 4 align=right alt="Image 157180" sub="Fot. Piotr Schutta">Jest 17.40. W oddalonej o kilkanaście kilometrów Kobylarni lekarz weterynarii Renata Nowicka zastanawia się, co zrobić dzisiaj na kolację, gdy rozbrzmiewa dźwięk służbowej komórki. Po chwili już wie, że kolacji nie będzie. Razem z asystentem Maciejem Krzywdzińskim pakują sprzęt (m.in. broń do wystrzeliwania środków usypiających) do białego range rovera z przyczepką, która może się przydać do transportu zwierząt. Gdy

Animal Patrol przyjeżdża

na miejsce, mija godzina od przyjęcia zgłoszenia przez policję, teren nadal nie jest zabezpieczony. Z tłumu gapiów lecą niewybredne uwagi pod adresem służb. Patrol weterynaryjny też się nie podoba. Każdy z obserwatorów ma swój pomysł na opanowanie sytuacji. A ta zaczyna wymykać się spod kontroli. Psy pogryzły się między sobą, gdy czekano na weterynarzy. Jeden z rottweilerów jest ranny, krwawi.

Mimo nerwowej atmosfery i presji czasu Renata Nowicka musi zachować chłodną głowę. Otwiera pakę samochodu. Jej asystent montuje broń, ona przygotowuje w tym czasie środek usypiający. Jeśli pomyli się w obliczaniu dawki preparatu, zwierzę może się nie wybudzić.

Podchodzą do okna, półgłosem wymieniają szybkie uwagi. Najpierw trzeba wyłączyć najbardziej agresywną sukę. Pani doktor oświetla wnętrze mieszkania latarką, asystent przygotowuje się do oddania strzału. Musi celować w najbardziej umięśnione partie ciała. Po kolei

cztery psy

zostają „zneutralizowane” przy pomocy środka uspokajającego. Dwa daje się wyprowadzić bez strzelania. Dwa pierwsze trzeba jednak dośpić ponownie, bo zaczęły się wybudzać. Za długo to wszystko trwa. Policja nie mogła usunąć łańcucha na drzwiach. Na koniec doktor Nowicka wchodzi do mieszkania po szczeniaki. Mają kilka dni. Prawdopodobnie przyszły na świat, kiedy ich pan umierał. Matka przeniosła psiaki na łóżko i ułożyła obok ciała pana Kazimierza. Jeden z nich zdechł z wychłodzenia, kilka wpadło za tapczan. Doktor Nowicka musi się nachylić nad martwym ciałem, żeby dotrzeć do szczeniaków.

- Każda nasza interwencja jest inna. Nie ma dwóch takich samych sytuacji - mówi Maciej Krzywdziński, z zawodu elektryk. Niewysoki, krzepki, o silnym uścisku dłoni i łagodnym uśmiechu. Aż trudno uwierzyć, że ten niepozorny mężczyzna obezwładnił bez użycia broni kilku osiłków i pilnował ich na odludziu aż do przybycia policji. Dostali wyroki więzienia w zawieszeniu za próbę podpalenia lasu. Zaczęli od podpalenia mrowiska.

- Gdy przyjechaliśmy, wszyscy leżeli twarzami do ziemi, a jeden z nich był grzecznie wtulony w koleinę. Wyglądało to komicznie - uśmiecha się strażnik leśny Andrzej Gołowacz, jeden z tych, którzy dobrze znają dwuosobową ekipę Animal Patrolu. - Często ich wzywamy, gdy jakieś zwierzę leśne opuści swój naturalny teren i znajdzie się na przykład między dwoma pasami autostrady, bo tam trawa jest słodsza. Bez pomocy człowieka nie da rady wrócić do lasu.

<!** Image 5 align=left alt="Image 157180" sub="Ta sarenka pojawiła się znienacka na środku ruchliwej ulicy w centrum miasta. Wcześniej razem ze stadem przepłynęła rzekę i żerowała na terenie nieogrodzonych ogródków działkowych. Została uśpiona i wypuszczona do lasu. / Fot. Archiwum Animal Patrol">Tak było w maju. O świcie odebrali telefon, że w centrum miasta, na budowie za szpitalem widziano sarnę. Krzywdziński udał się w to miejsce, ale zwierzaka nie znalazł. Trzy godziny później telefon zadzwonił ponownie. Tym razem

sarna biegała między autami

po czteropasmowej ulicy. Renata Nowicka nie zdążyła jej pomóc. Gdy dotarła na miejsce, było po wypadku.

- Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wyglądała, z jęzorem na wierzchu, z sercem bijącym jak młot. Nie miała poważnych obrażeń po zderzeniu z samochodem. Przeważnie nie to jest przyczyną śmierci saren i jeleni w mieście, lecz stres wynikający z kontaktu z człowiekiem - twierdzi dr Nowicka. - Najbardziej odporne są dziki i wszystkie ptaki. Pozostała zwierzyna, zwłaszcza płowa, kontaktu z człowiekiem nie wytrzymuje psychicznie. Sarna zabrana z wypadku z powierzchownymi obrażeniami padła na serce.

Od czasu do czasu do ich lecznicy w Brzozie trafiają kilkudniowe sarenki, które ktoś w dobrej wierze zabrał z lasu lub z pola, myśląc, że matka porzuciła swoje dziecko. I jest kłopot. - Nawet jeśli odstawimy zwierzę w to samo miejsce, matka już go nie dotknie. Zapach człowieka będzie zbyt silny. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że głaskanie zabija sarnę. Dotyk człowieka jest dla niej czymś niewyobrażalnie nienaturalnym - mówi Maciej Krzywdziński. Wyjaśnia, że dorosłe sarny nie porzucają swoich małych, lecz oddalają się tylko na jakiś czas w poszukiwaniu pożywienia. Ludzie nie powinni w to ingerować. - Czy będą to dziki, sarny czy inne zwierzęta, nic nie robić na własną rękę, zachować spokój i zadzwonić po policję albo do centrum kryzysowego - radzi mężczyzna.

Środek nocy. Ze szpitala wojskowego dzwoni zdezorientowany ochroniarz. Nie wie, co robić, bo na terenie lecznicy biegają

trzy dziki.

Nie wiadomo jak przeszły przez ogrodzenie.

- Z dzikami jest o tyle fajnie, że jeśli będzie się je umiejętnie pędzić, to odejdą dokładnie tą samą drogą, którą przyszły. Od człowieka uciekają, chyba że zostaną osaczone, wtedy straszą - mówi Renata Nowicka. Dziki przeszły przez trawnik, podwórko, drugą bramą opuściły szpital, przekroczyły tory i zniknęły w lesie.

Wiele zwierząt trafia do lecznicy Animal Patrolu

na kwarantannę.

Aktualnie jest tam bocian (smakosz drobiowych serc) ze złamanym na przewodach wysokiego napięcia skrzydłem. Jest myszołów zabrany z przystanku autobusowego. Niedawno były sarny, które trzeba było dokarmiać kozim mlekiem. Często zdarza się i tak, że dzikie zwierzę nie potrzebuje interwencji lekarza. Wystarczy zabrać je z miejskiego środowiska, w którym znalazło się przez pomyłkę i odwieźć do domu, czyli do lasu, na łąkę, nad rzekę, nad jezioro.

Tak było z jenotem, który wyszedł z lasu zwabiony perspektywą łatwego zdobycia pokarmu. Nie wiadomo, czy znalazł to, czego szukał. Zaskoczyła go za to gromada dzieciaków rzucających kamieniami. Wystraszony schował się za śmietnikiem. Z kolei jakim cudem na torach kolejowych, daleko od zbiorników wodnych pojawił się bóbr? Ttrudno powiedzieć. Pewne jest to, że wędrował torowiskiem. Jenot trafił do lasu, a bóbr do Kanału Noteckiego.

- Człowiek zdaje sobie sprawę, że to najprzyjemniejsza praca na świecie, gdy widzi reakcję zwierzaka wypuszczonego na wolność. Jenot odszedł kilka kroków, przystanął, odwrócił się, popatrzył na nas, jakby chciał podziękować za pomoc, a przy okazji upewnić się, czy go nie gonimy i spokojnie zniknął w lesie - mówi Maciej Krzywdziński. Tak zachowuje się większość uwalnianych zwierząt. Bywa jednak i tak, że za nic nie chcą opuścić ludzkich siedzib. Łabędzie pływające po stawie w centrum miasta nikogo nie dziwią, ale dzik biegający między blokami lub lis przychodzący regularnie do piaskownicy na dużym osiedlu to już rzecz nienaturalna. Wszystko przez dokarmianie.

- Najbardziej oswojone sztuki już od nas wyjechały. Wywieziono je w Bory Tucholskie. To były typowe dziki miejskie. Nie bały się człowieka. Nic dziwnego, dla takiego dzika kanapka to rarytas. Dochodziło do absurdów. Jedni ludzie do nas dzwonili, żeby je wygnać, a inni mieli pretensje, że się zwierząt czepiamy - mówi Tadeusz Kobierowski, leśniczy z Osowej Góry.

Nie zawsze zwierzęce historie kończą się dobrze. Nie udało się przeżyć sowie, która zderzyła się z linią wysokiego napięcia; dzikowi przejechanemu przez samochód; jeleniowi, który zapragnął wody z basenu przeciwpożarowego. I wielu innym.

Dwóm szczeniakom należącym do Kazimierza K. też nie sprzyjała fortuna. Zdechły z wyziębienia. Jeden w mieszkaniu, drugi w schronisku. Nie udało się również jednej z dorosłych suk. Padła w schronisku, w nocy, kilka godzin po zdarzeniu. Była pogryziona.

Fakty

Nie wolno głaskać dzikich zwierząt!

Animal Patrol z podbydgoskiej Kobylarni tworzą 2 osoby: lekarz weterynarii Renata Nowicka i jej asystent Maciej Krzywdziński. Czwarty rok świadczą usługi dla Bydgoszczy, działają też na terenie ościennych gmin. Dyżurują przez całą dobę. Kontaktuje się z nimi policja, straż miejska i Centrum Zarządzania Kryzysowego. Ratują z opresji dzikie zwierzęta, które znalazły się w mieście i nie umieją wrócić do naturalnego środowiska; jeżdżą do agresywnych psów, z którymi nie umie sobie poradzić straż miejska; są wzywani do dzików i saren potrąconych przez samochody; pomagają nietoperzom szukającym schronienia na poddaszach bloków. Ich praca przypomina tę, którą wykonują oddziały amerykańskiej policji dla zwierząt. Tyle że tam są to państwowe jednostki z wieloma uprawnieniami, a u nas - prywatna firma, która nie może nikogo ukarać, a jedynie prosić o pomoc policję.

Ludzie pomagający dzikim zwierzętom rzadko używają siły fizycznej. Aby odłowić sarnę, która tańczy na lodzie w zamkniętej śluzie albo wyłowić z jeziora łabędzia ze złamanym skrzydłem, przede wszystkim potrzebna jest cierpliwość i pomysł; na każdą sytuację inny, np. czeka się, aż łabędź zacznie czyścić pióra. Jeśli za pierwszym razem nie uda się dobrze zarzucić sieci lub założyć chwytaka, drugiej szansy może już nie być. Trzeba przyjechać za jakiś czas.

Specjaliści zajmujący się dzikimi zwierzętami wiedzą, że nic nie działa na sarnę tak źle jak ludzki dotyk i sama obecność człowieka. Często mają do czynienia z rannymi w wypadkach zwierzętami z lasu, które nie umierają na skutek fizycznych obrażeń lecz z powodu stresu. Na temat dzikiej zwierzyny pokutuje wiele nieprawdziwych przekonań. Choćby to mówiące o niezwykłej odporności dzików. Uważa się, że dzik potrafi przeżyć zderzenie z samochodem ciężarowym, ponieważ prawie zawsze podnosi się i znika w lesie. Mało kto wie, że jest to instynktowne działanie wywołane szokiem. Zwierzę odchodzi, ale pada kilkaset metrów dalej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska