Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy

Krzysztof Błażejewski
W krawieckiej spółdzielni pracy w kowalewie pomorskim ręce do pracy w czasach PRL-u zawsze były potrzebne. Trzeba było wykonać plan.
W krawieckiej spółdzielni pracy w kowalewie pomorskim ręce do pracy w czasach PRL-u zawsze były potrzebne. Trzeba było wykonać plan. Archiwum
„Pracownicy poszukiwani”, „Przyjmiemy natychmiast każdą liczbę pracowników”, „Poszukujemy na następujące stanowiska...” od takich ogłoszeń roiło się w prasie w dojrzałym okresie PRL-u w latach 70. i 80. ub. stulecia. Był to czas, kiedy praca „szukała” ludzi, a nie tak jak dziś - ludzie poszukują pracy.

Wielu rodaków, a także mieszkańców innych krajów dawnego „bloku socjalistycznego” z sentymentem wspomina „dawne, dobre czasy”, kiedy to pracownik - jako przedstawiciel miłościwie panującej klasy robotniczej - był oczkiem w głowie pracodawcy, a nie odwrotnie.

- Czuliśmy opiekę w zakładzie od pierwszego dnia pracy - wspomina Małgorzata Zarzycka, która podjęła pracę w 1971 roku w toruńskim „Merinoteksie”. - Kiedy urodziłam córeczkę, miałam miejsce dla niej w zakładowym żłobku, a później w przedszkolu. Obiadów nie musiałam gotować, bo jadłam w zakładowej stołówce. Związki zawodowe załatwiły mi mieszkanie zakładowe, co dwa lata dostawałam skierowanie na wczasy, o wielu innych gratyfikacjach nie wspominając. Ale najważniejsze było poczucie, że nie jestem trybikiem w wielkiej zakładowej machinie, jak to się stało w latach 90., lecz jestem po prostu człowiekiem. Tego dziś brakuje... Widziałam co dzień w gazetach ogłoszenia o poszukiwaniu pracowników, ale o zmianie zajęcia nigdy nie pomyślałam. Było mi dobrze i czułam się bezpiecznie...

Nakazuję podjąć pracę...
Po 1945 roku nowe ludowe państwo polskie konstytucyjnie zagwarantowało wszystkim prawo do pracy i dla władz było to prawdziwe „oczko w głowie”. Dlatego to pracodawcy zabiegali o pracownika, a odnośnie lwiej części rynku rolę tę pełniło państwo, a nie - jak w gospodarce rynkowej - ludzie szukali pracy.

Czytaj też: Tych kobiet szuka policja. Za co?

Mimo wszystko zaskoczeniem może być twierdzenie, że aż do połowy lat pięćdziesiątych, w tym w najbardziej opresyjnych czasach stalinowskich, w Polsce istniało zjawisko bezrobocia! Wynikało to z niedostosowania rynku pracy do warunków lokalnych i podjęcia się gigantycznej misji przesiedlenia ludzi z przeludnionych wsi do miast. Przez jakiś czas nawet wypłacano tym, dla których na miejscu nie było pracy, zasiłki dla bezrobotnych!

„W tym miesiącu - informował „Ilustrowany Kurier Polski” pod koniec kwietnia 1956 roku - w bydgoskim Oddziale Zatrudnienia przy Prezydium Miejskiej Rady Narodowej zarejestrowano 150 kobiet poszukujących pracy, 70 mężczyzn i 200 młodocianych, w większości dziewcząt. Na tym odcinku Oddział Zatrudnienia napotyka największe trudności w znalezieniu pracy”.

Wyjściem z tej sytuacji były wielkie inwestycje przemysłowe, a także wprowadzone w wielu zawodach w 1950 roku nakazy pracy, które funkcjonowały do 1956 roku. Administracyjne skierowanie do pracy otrzymywali wszyscy absolwenci szkół średnich i wyższych. Najdłużej nakazy utrzymały się w służbie zdrowia - aż do końca lat 60.

Pewne poluzowanie po październiku 1956 roku spowodowało zmiany na rynku pracy. Pracowników zaczęły poszukiwać przede wszystkim drobne zakłady rzemieślnicze i handlowe. Już przestało być tabu zatrudnianie na prywatny użytek komiwojażerów, ogrodników, niań czy pomocy domowych.

Praca bez... pracy
Przerost zatrudnienia wynikał głównie z centralnego planowania i socjalistycznej gospodarki, która miała mieć „ludzką twarz”. Przy okazji wychodziło jednak na wierzch, jak nieudolnie planowano i realizowano odgórne założenia, co prowadziło do permanentnego braku towarów na rynku i przestojów w produkcji, a jednocześnie - cichej zgody na „obijanie się” w pracy, np. na słynne nielubiane poniedziałki, kiedy kac dręczył większą część załogi i trzeba było „jakoś dzień przetrwać”.

To wszystko doprowadziło do oszałamiającej popularności powiedzenia: „Czy się stoi, czy się leży - dwa tysiące się należy”. Pracy nie szanowano, jej wydajność była zastraszająco niska, a wiele etatów było zupełnie zbędnych i trzeba było nieraz dobrze się nachodzić po zakładzie, by znaleźć jakiekolwiek zajęcie.

- Po skończeniu pedagogiki kulturalno-oświatowej na WSP w Bydgoszczy na korytarzu uczelni znalazłam ogłoszenie, że „Zachem” szuka pracownika do zakładowego domu kultury - wspomina Joanna Nowicka. - Był tam kierownik i czterech pracowników na etacie. Pracy ani zajęć prawie żadnych nie było, bo pies z kulawą nogą do domu kultury nie przychodził. W godzinkę każdy zrobił swoje, a potem snuliśmy się po korytarzach, szukając sobie jakiegoś zajęcia. Bo osiem godzin trzeba było odsiedzieć.

Ślusarze i hydraulicy w cenie
W latach 70., kiedy brakowało chętnych do ciężkiej pracy w kopalniach czy stoczniach, czy na innych „sztandarowych budowlach socjalizmu”, przez kraj przewijała się latami fala inseratów, obwieszczających o gotowości zatrudnienia „każdej liczby pracowników”. To wówczas setki młodych ludzi z Kujaw i Pomorza wyemigrowały nad morze i na Śląsk. Kopalnie kusiły mężczyzn dodatkowo obietnicą „wymigania się” w ten sposób z obowiązkowej służby wojskowej, która do przyjemności wówczas nie należała: każdy poborowy podejmujący pracę w kopalni otrzymywał „z urzędu” co rok odroczenie, a w wieku 23 lat przenoszony był do rezerwy.

Przeczytaj również: Magda Gessler robi rewolucję w regionie

Dramatyczne apele o podjęcie pracy kierowały także inne zakłady. „PKP Toruń Główny zatrudni natychmiast pracowników z wykształceniem podstawowym na stanowiska: manewrowego, hamulcowego, nastawniczego, czyściciela zwrotnic...” „Włókiennicza Spółdzielnia Pracy „Texpo” w Bydgoszczy zatrudni od zaraz: dziewiarki, tkaczki, sprzątaczki, księgową...” W cenie były także sekretarki, magazynierzy, portierzy, palacze c.o. oraz ślusarze, malarze, cieśle i hydraulicy. Zakłady zapewniały wyżywienie i zakwaterowanie. Na brak chętnych do pracy narzekała nawet poczta i służba zdrowia.

Jednocześnie prasowi reporterzy informowali o... kolejkach w wydziałach zatrudnienia przy urzędach miast. W większości byli to jednak ludzie, którzy poszukiwali bardzo dobrze płatnej, ale lekkiej, niemęczącej pracy. W istocie chodziło im przede wszystkim o stosowną pieczątkę w dowodzie osobistym. Kto nie miał wbitego stempelka z nazwą zakładu pracy, był traktowany jako bumelant, „niebieski ptak” i surowo ścigany przez milicję, a nawet zmuszany do pracy nakazem administracyjnym.

Zobacz też:

Czytaj także: "Milionerzy wracają do TVN. Sprawdź czy wygrałbyś milion? [QUIZ]

170 psów i kotów w legalnej hodowli w Dobrczu wegetowało w m...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska