Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do „Stefanki” na babkę. Dzisiaj już się nie robi takich ciast i ciastek jak dawniej, kiedy wszystko wykonywano ręcznie

Halina Mrozowska
1955 r. Mój mąż Tadeusz z Heńkiem Jabłońskim i z ratuszem zrobionym z piernika
1955 r. Mój mąż Tadeusz z Heńkiem Jabłońskim i z ratuszem zrobionym z piernika nadesłane
Popularna cukiernia „Stefanka”, która przez wiele lat po wojnie osładzała życie torunianom, znajdowała się przy Rynku Nowomiejskim, tuż przy aptece.

Przed wojną w tym samym miejscu „na prawdziwą kawę z mlekiem i cukrem” - jak reklamowano - zapraszał mój ojciec Edmund Hoffman.

Także moi dwaj bracia byli cukiernikami. Pracowali w Londynie, w eleganckim hotelu. Mój mąż Tadeusz Mrozowski i szwagier Adam również byli cukiernikami. To właśnie szwagier przez wiele lat prowadził „Stefankę”, a ja u niego pracowałam. Szwagier, podobnie jak znany toruński cukiernik pan Wejna, uczył się fachu u mojego ojca.

Mój ojciec, rocznik 1903, jeszcze za pruskich czasów, pojechał do Berlina i tam uczył się zawodu cukiernika i czekolodziarza. Do dzisiaj zachowała się piękna, gruba książka z opisem cukierniczych wyrobów, ciastek, tortów, babek. Ojciec tłumaczył sobie wiele przepisów i potem je sam stosował. Ja nigdy nie zajmowałam się wypiekami. W mojej młodości dziewczęta nie uczyły się takiego zawodu, a ponadto było już dosyć mistrzów w rodzinie.

Jako dziewczynka zajadałam się resztkami wypiekowej masy. Ciasta musiały być równiutko pokrojone, pod sznurek, ale pierwsze kawałki były nierówne, odkrajano je i ja te kawałki pałaszowałam. Wydaje mi się, że dzisiaj już się nie robi takich ciastek jak dawniej, kiedy wszystko wykonywano ręcznie. Także ozdoby, róże, kwiatki, figurki. Mój ojciec miał w tym wielką wprawę.

Wszystko ręcznie

Przed wojną takie ozdoby robiło się przede wszystkim z marcepanu, ale po wojnie przyjechał do Torunia taki cukiernik zza Buga, i wszystkich, za pół litra, nauczył, jak wykonywać takie figurki z bardziej oszczędnej, cukrowej masy.

Moja mam zmarła bardzo młodo, trzy miesiące po moim urodzeniu. Ojciec owdowiał mając 26 lat i czwórkę dzieci. Po trzech latach powtórnie się ożenił i przyszło na świat troje dzieci. Byliśmy liczną rodziną, utrzymującą się z cukierni.

Pamiętam, że wówczas nie było lodówek, a my mieliśmy pierwszą. Z rzeźni od pana Jaugscha przywożono bryły lodu. Wsadzało się je do takiego pojemnika i on ochładzał wnętrze. Przez noc lód stopniał, woda spłynęła i taka to była lodówka. Nie robiło się wypieków na zapas. Pamiętam, jak dziś, babcię z Solca Kujawskiego, która w zacienionym przedpokoju wieszała skórzaną teczkę i w niej przechowywała kiełbasy.

Do naszej cukierni masło przynosiła pani Sawowa. Zawsze owinięte było w pergamin, przykryte liśćmi kapusty i też mogło poleżeć i się nie psuło.

Lody na patyku

Pamiętam też pierwsze gotowe lody na patyku. Niemal pod naszymi oknami ustawiono kiosk z lodami Pingwin. Chociaż my robiliśmy lody, to od razu poszłam kupić te z kiosku. Były bardzo dobre. Ten kiosk należał do jakiejś żydowskiej firmy ze Szwecji. W 1939 roku oklejono go napisami „Precz z Żydami” i takimi innymi.

Ojciec bardzo ciężko przeżył wojnę, a szczególnie wkroczenie Rosjan. Ojciec się rozchorował i zmarł w styczniu 1946 roku. Miał zaledwie 43 lata, ja 16.

Nie pamiętam, czy od razu po wojnie, ale w pięćdziesiątych latach „Stefankę”, bo tak wówczas nazywała się nasza cukiernia, prowadził mój szwagier Adam, a w przyrządzaniu wypieków pomagał mu mój małżonek Tadeusz.

Ja stałam za kontuarem. Czułam się w swoim żywiole. Podawaliśmy kawę, herbatę, wypieki. Pamiętam, jak wpadali do nas żołnierze, bo w pobliżu znajdowały się koszary, i zamawiali śniadania po wiedeńsku. Za to we wtorki i piątki przychodziły przekupki na swoje ulubione drożdżówki, czyli szneki z glancem.

Zawiści między cukiernikami nie było. Ojciec, jako cechmistrz spotykał się z panem Poznańskim na egzaminowaniu uczniów. Potem szli na kawkę do „Pomorzanki”.

Mój małżonek uczył się cukiernictwa u pana Poznańskiego. Po wojnie organizowano bale cukierników, na których było bardzo wesoło. W okresie komunijnym na jedno przyjęcie zamawiano po 3-4 torty. W tamtych czasach nie bardzo było co postawić na stole, to chociaż słodkiego nie mogło zabraknąć.

Żal, że to przeminęło

Kiedy zmarła żona mojego szwagra, a jego syn nie chciał przejąć cukierni, na początku lat 90. skończyła się „Stefanka”, a wraz z nią tradycja jej poprzedniczki, „Cukierni E. Hoffmanna”.

Skończyłam 90 lat. Od wielu lat jestem wdową. Z mężem wychowaliśmy dwie córki, doczekałam się dwóch wnuczek, wnuczka i trzech prawnuków. Czy ja miałam słodkie życie? Na pewno żyło nam się lżej niż innym. Ojciec na każde święta kupował nam nowe sukienki. Dzisiaj młodzi kupują je, kiedy zechcą. Żal, że to wszystko tak szybko przeminęło.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska