<!** Image 1 align=left alt="http://www.nowosci.com.pl/img/glowki/krzesinska_anna.jpg" >Któż z nas nie zna przygód Lemuela Guliwera autorstwa Jonathana Swifta? Zresztą ten, kto nie czytał książek o pobycie Guliwera w kraju liliputów, krainach olbrzymów czy mówiących koni, z pewnością widział jedną z licznych ekranizacji czy adaptacji scenicznych tego dzieła.
W ekranizacji Roba Lettermana niewiele jednak zostało z oryginału. Hollywoodzkie maszyny ruszyły i zmieniły wszystko po swojemu. Reżyser postanowił wypożyczyć od Swifta właściwie tylko nazwisko głównego bohatera i pomysł ściągnięcia go do Kraju Liliputów.
<!** reklama>Akcja filmu zaczyna się na Manhattanie, gdzie nasz Guliwer pracuje w dużej gazecie nie jako dziennikarz, ale roznosiciel poczty. Na poważanie kolegów nie ma co liczyć, a podróżuje tylko (w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru) w swojej wyobraźni. Marzy też o dokonaniu wielkich czynów i... zdobyciu serca szefowej działu turystyki. I to tyle realności w tym filmie. Reszta to nie tylko czysta fantastyka, ale i prawdziwy absurd (bzdura?). Bo jak można łyknąć sprzedawaną „na bezczelnego” historyjkę o tym, że szefowa działu turystyki dużej nowojorskiej gazety nie rozpoznała, iż zaprezentowane jej przez Guliwera teksty są skopiowane z „National Geografic” i od razu wysłała go, aby napisał tekst o tajemnicy Trójkąta Bermudzkiego? Cóż... Szast, prast i bohater ląduje na wyspie liliputów. Tamtejsze społeczeństwo to rojaliści żyjący bez prądu i innych dobrodziejstw współczesności. Gdy Guliwer ratuje króla gasząc pożar w pałacu (a ściślej sikając na niego), zostaje narodowym bohaterem, a (ciemny?) lud spija każde słowo z jego ust. Po latach upokorzeń w realnym świecie zaczyna się więc jego eldorado. Co ciekawe, lilipuci inżynierowie, których dotąd stać było tylko na budowanie zwykłych domostw, nagle zamieniają się w wysoce wyspecjalizowanych profesjonalistów potrafiących zbudować nie tylko dom dla Guliwera (ze wszystkimi zdobyczami techniki!), ale nawet... Manhattan. Szczytem jest stworzenie robocopa niczym z „Transformersów”. I tak przez cały film. Jest absurdalnie. Na dodatek co jakiś czas sprzedawane są widzom przaśne i toporne żarty i gagi. A przypominam, że u Swifta było zabawnie, wzruszająco. I mądrze. Grubą (to młodzieżowe określenie czegoś fajnego) stroną tego filmu jest Jack Black w tytułowej roli. Tyle tylko, że jego grubość jest też dosłowna. To jeden z niewielu hollywodzkich aktorów, który nie jest wymuskany i wyćwiczony na siłowni. Przez większość filmu chodzi w koszulce podkreślającej jego, nie ukrywajmy, ogromne brzuszysko oraz w brudnych spodenkach i rozlatujących się trampkach. Czasem trochę rozbawi, ale jakoś nienachalnie.
Jako bonus dystrybutor dołączył do filmu krótkometrażową animację zapowiadającą czwartą część „Epoki lodowcowej”. Żeby było choć z czego się pośmiać?
„Podróże Guliwera”, reż. Rob Letterman
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?