Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łapówki brali różne, ale kłamali tak samo

Redakcja
Czy uczciwość jest bezcenna? Nie bądźmy naiwni. W mogileńskim sądzie leży 30 tomów akt potwierdzających tezę, że każdy ma swoją cenę, nieważne czy jest znanym lekarzem, czy nieznanym ślusarzem.

Czy uczciwość jest bezcenna? Nie bądźmy naiwni. W mogileńskim sądzie leży 30 tomów akt potwierdzających tezę, że każdy ma swoją cenę, nieważne czy jest znanym lekarzem, czy nieznanym ślusarzem.


Mimo że od formalnego zakończenia sprawy minął rok, to do tych pokrytych kurzem akt warto wracać. Tym bardziej, że dwuletnie śledztwo, a później przewód sądowy ciągnący się przez pięć lat, sprawiły, iż zainteresowanie mediów aferą przygasło, a ogłaszanie wyroków, które odbywało się w kilku turach, przeszło prawie niezauważone przez opinię publiczną. <!** reklama>

A szkoda, bo latem 2003 roku mówiono o gigantycznym przekręcie, z jakim kujawsko-pomorska policja nie miała jeszcze do czynienia. Przy czym porażająca wcale nie była kwota, na jaką dokonano oszustwa - bo cóż to jest 100 tysięcy złotych - lecz liczba przestępców i fakt, iż większość z nich była tak zwanymi porządnymi obywatelami. Ponad 80 osób, ludzie o nieskazitelnych życiorysach, szanowani i nierzadko znani w lokalnym środowisku - wszyscy oni dali się skusić możliwości łatwego zarobienia pieniędzy. Tę łatwość zresztą niektórzy z nich podkreślali później w trakcie śledztwa i na sali sądowej, próbując w ten sposób umniejszyć swoją winę.

Długi łańcuszek oszustów

Śledczy z sekcji do walki z korupcją ujawnili, że w Inowrocławiu przez blisko dwa lata działała grupa przestępcza zajmująca się na wielką skalę wyłudzaniem odszkodowań z PZU Życie. W toku śledztwa ustalono, że pięcioro lekarzy, dwóch sanitariuszy i dwie pielęgniarki utworzyło świetnie zorganizowaną siatkę, która preparowała dokumentację medyczną i w zamian za łapówki pomagała tak zwanym porządnym obywatelom w oszukiwaniu towarzystwa ubezpieczeniowego.

Obywatele ci, których lepiej nazwać figurantami, użyczali własnych danych personalnych, a potem stawiali się przed obliczem jednoosobowej komisji lekarskiej o wszystkim zresztą uprzedzonej. Lekarz orzecznik bez ceregieli przyznawał wysoki uszczerbek na zdrowiu i można było biec do kasy. Pacjent zostawiał sobie połowę lub jedną trzecią, reszta szła do pośrednika, który płacił sobie i orzecznikowi. Ten ostatni kosztował nawięcej, bo od 500 złotych do 3 tysięcy, w zależności od wielkości odszkodowań. A te były różne, przeważnie 2-3 tysiące złotych, ale zdarzały się i takie powyżej 6 tysięcy.

Wyłudzone pieniądze dzielono w mieszkaniach figurantów albo na parkingu przed siedzibą PZU w Inowrocławiu. Przychodził po nie sanitariusz pogotowia Dariusz I., który zresztą to wszystko wymyślił i sprawdził wcześniej na sobie. Z czasem dołączyła do niego przedsiębiorcza pielęgniarka ze szpitalnej izby przyjęć Beata S., a potem ratownik medyczny Marcin P., który przetestował mechanizm oszustwa najpierw na swojej siostrze, a później na samym sobie. Tę grupkę, stanowiącą pierwszy szczebel drabinki, wspomagała też dorywczo niejaka Łidia Ł. z poradni chirurgicznej. To był trzon siatki odpowiedzialny za naganianie figurantów i przekazywanie łapówek pozostałym uczestnikom spisku.

Piętro wyżej była dwójka poradnianych chirurgów - Marianna J.M. i Ali S., którzy od naganiaczy otrzymywali tylko nazwiska i numery PESEL rzekomych pacjentów, a czasem wypełniali dokumenty in blanco. Nazwiska rzekomych chorych dopisywał później osobiście Dariusz I. lub inni pośrednicy. W zamian za 50 lub 100 złotych chirurdzy wpisywali wymyślone urazy, tworząc fikcyjną historię choroby. Dobrze spreparowana dokumentacja medyczna była podstawą.

Robota śledczych nie należała do łatwych, ponieważ na każdym kroku natrafiano na tropy prowadzące do coraz to nowych podejrzanych. Śledztwo nieznośnie się przedłużało. Okazywało się bowiem, że ci, którym udało się skutecznie wyłudzić pieniądze, natychmiast polecali ten sposób następnym, stając się automatycznie pośrednikami i - co za tym idzie - wspólnikami w przestępstwie. Oczywiście, nie za darmo. Każdy z samozwańczych pośredników chciał na tym zarobić. W ten sposób w latach 2000-2002 utworzył się w Inowrocławiu swoisty łańcuszek oszustów żyjących z pomysłu bystrego sanitariusza. O patencie wymyślonym przez Dariusza I. ludzie opowiadali sobie na przystankach autobusowych i w restauracjach. Jego numer telefonu komórkowego krążył po mieście niczym ulotka reklamowa.

Hurtem po pieniądze


W aktach procesowych można znaleźć niemal komediowe opisy sytuacji, jak to mąż sklepikarz najpierw sam wyłudza odszkodowanie, a widząc, jakie to proste, wciąga do interesu żonę, a potem kierowniczkę sklepu. Panie mówią o tym swoim znajomym i tak podstępna myśl przenosi się w inne środowisko zawodowe, zarażając pokusą zysku nowe umysły. W ten sposób na przestępczą ścieżkę wkraczają ludzie, o których można by śmiało powiedzieć, że są wzorem cnót. Nauczycielka, inspektor budowlany, kierowca, inżynier, fryzjer, specjalistka do spraw zamówień publicznych. Wirus oszustwa dociera nawet do gminnej spółki mienia komunalnego w Inowrocławiu, pustosząc morale jej urzędników. Koledzy i koleżanki z pracy bez mrugnięcia przekazują sobie cudowny patent sanitariusza i biegają po pokojach z fałszywymi kartami choroby dostarczonymi przez Beatę S. i Dariusza I.

- To był hurt. Ludzie wchodzili w to całymi rodzinami. Dochodziliśmy już do stu podejrzanych, a myśleliśmy, że to się nigdy nie skończy - wspomina jeden ze śledczych. Policjanci i prokuratorzy pracujący przed laty przy tej sprawie nie ukrywają dziś rozczarowania. Mimo że z ponad 80 osób, które udało się posadzić na ławie oskarżonych, tylko dwie uniknęły kary, śledczy odczuwają niedosyt. Chodzi zwłaszcza o jednego z dwójki uniewinnionych - ortopedę Artura Sz., którego proces ciągnął się najdłużej, a który - wedle prokuratorskiego aktu oskarżenia - miał zasiadać, obok orzeczników Michała M. i Jarosława K., na szczycie łapówkarskiej drabiny i za nielegalną przysługę brać rzekomo najwięcej.

Siostra zmienia zeznania

Sądowi Rejonowemu w Mogilnie nie udało się znaleźć winy doktora Sz. właściwie tylko z jednego powodu. Sprawa rozbiła się o pielęgniarkę Beatę S., która przed sądem, podczas ostatniego przesłuchania na procesie ortopedy, zmieniła swoje wcześniejsze zeznania. W śledztwie kobieta opisała ze szczegółami mechanizm oszustwa i opowiedziała, kto jaką pełnił rolę. Wedle jej zeznań Artur Sz. był jednym z trzech orzeczników zamieszanych w proceder. Na podstawie uzyskanych od niej informacji ustalono, jakie kwoty przyjmował. Przyznała, że pieniądze przekazywała mu osobiście. Przed sądem jednak odwołała wszystko, co mówiła wcześniej na temat Sz. W obecności zaskoczonego prokuratora z Bydgoszczy stwierdziła, że w śledztwie skłamała, bo znajdowała się w złym stanie psychicznym. Opowiadała też, że chciała jak najbardziej obciążyć innych, by zdjąć winę z siebie. Mówiła poza tym, iż grożono jej zabraniem dzieci.

Sąd pierwszej instancji uwierzył Beacie S. W przeciwieństwie do prokuratora, który złożył apelację w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy, ale musiał pogodzić się z tym, że uznano ją za bezzasadną.

Część oskarżonych dobrowolnie poddała się karze, ale znaleźli się i tacy, którzy kłamali i lawirowali do końca, mimo oczywistych dowodów swojej winy. Figuranci zostali skazani na kilka miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2-3 lata, musieli też zapłacić kilkusetzłotowe grzywny i oddać pieniądze PZU Życie. Proporcjonalnie wyższe sankcje dotknęły organizatorów oszustwa, ale również zastosowano wobec nich warunkowe zawieszenie wykonania kary.

Do więzienia nie trafił nikt, pomijając krótki okres aresztowania dla niektórych na początku śledztwa.


Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska