Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Miasto" to kino bardzo własne i ryzykanckie. Ale i bardzo dobre [recenzja]

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Z życiem naszym doczesnym jest jeden problem. Taki, że to życie jest tylko jedno. I jeśli coś pójdzie nie tak, jak sobie wymarzyliśmy, jeśli źle wystartujemy, jeśli ugrzęźniemy w codzienności, która kompletnie nam nie leży, to nie ma raczej szans na powtórkę.

Zobacz wideo: Kryzys wieku średniego. Skąd się bierze i czy dotyka wszystkich?

Co nam wtedy pozostanie? Niespełnienie, zgorzknienie i jakaś forma ucieczki, jeśli uda się jakąś odkryć… A jeśli jeszcze mamy świadomość, że to życie może być krótsze niż dłuższe? To wtedy wszystko boli bardziej. Jak bohatera „Miasta”.

W sumie to bałem się tego filmu nielicho. Bo jak wyczytałem w zapowiedzi mądrej, że to polski Aronofsky i Lynch do kupy, to zadrżałem przed zderzeniem z pretensjonalnym nudziarstwem, co to będzie może prawie jak Lynch, ale prawie jak wiadomo robi różnicę. Na szczęście po seansie nie drżę już wcale, a wcale, za to generalnie przysiadłem z wrażenia. Bo „Miasto” to kino bardzo własne, bardzo pomysłowe, i w swojej klamrze bardzo poruszające. Bardzo dobre po prostu. Choć i ryzykanckie, bo sam koncept mógł się skończyć piękną katastrofą.

Tak więc „Miasto” sklejone jest z dwóch filmowych płaszczyzn. Pierwsza to realistyczna opowieść o człowieku z PRL, którego własne życie uwiera i męczy. Nie, że to beznadzieja – nasz bohater jest inżynierem, naucza na politechnice, ma fajną rodzinę, którą kocha i przez którą jest kochany. Tyle, że w porównaniu z marzeniami, wszystko mu zgrzyta, a gdy życiowa perspektywa się skraca – zgrzyta mu coraz mocniej. Inżynier jest też pisarzem-amatorem, autorem opowiadania kryminalnego „Zabić docenta”. Zanurzamy się więc jego prozie - gorzkim portrecie emocji, uczuć i kompleksów, wpisanych w bohaterów opowiadania o zagadce pewnej śmierci. I to ten drugi film, z którego zresztą cała kryminalność ulatuje natychmiast, bo poetyka kina noir to tylko paleta do namalowania portretu człowieka na skraju.

I tego się bałem najsrożej. Tego, że sztafaż kina noir – ze zmęczonym bliźnimi detektywem, femme fatalne i gromadą mniej lub bardziej czarnych charakterów – zamieni nam wszystko w grotechę. Bo noir prawie nigdy w polskim kinie nie wychodzi, zmieniając się cudownie w podróbę i przerysowany teatrzyk. Tyle, że w „Mieście” to tylko konwencja do zapisu myśli i uczuć pana inżyniera, co świetnie podkreślają pomysły twórców filmu, jak choćby „poprawione sceny”, pokazujące te same momenty nieco inaczej. Konwencja zgrabnie zresztą wpasowana w film, który jest zaskakująco kompletny jako dzieło. I merytorycznie - jako osobista opowieść o niespełnieniu, tęsknocie, odchodzeniu, ale też przypowieść o nas, ludziach, żyjących jak te myszki szare w pułapce marzeń. I formalnie - bo wszystko się tu klei, od cudnych zdjęć, muzyki, scenografii, aktorów, po najmniejsze drobiazgi, takie jak dobór czcionek.

Cóż, „Miasto” ma też jeszcze jeden cukiereczek - to dzieło bardzo bydgoskie, też dlatego, że co rusz w epizodach miga a to pan znany, a to pan znany jeszcze bardziej… Na szczęście to cukiereczek, który dla jakości filmu kompletnie nie ma znaczenia. I bardzo dobrze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska