Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moje pisanie zaczęło się od listów - mówi Małgorzata Kalicińska

Małgorzata Chojnicka
Małgorzata Kalicińska
Małgorzata Kalicińska Nadesłana
Rozmowa z MAŁGORZATĄ KALICIŃSKĄ, autorką bestsellerowej powieści pt. „Dom nad rozlewiskiem”, podczas spotkania w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Lipnie.

Czy od zawsze czuła Pani potrzebę pisania?
[break]
Wprawdzie jestem córką polonistki, ale nigdy nie miałam w tym kierunku żadnych zapędów. Nie pisałam wierszy ani opowiadań. Nie mam więc takiej przeszłości typowej dla osób, które gdzieś się przez to swoje pisanie przedzierały. W końcu dochodziły do tego momentu, że przełamywały wewnętrzne opory i stawały się literatami. Miałam za to dość dobrze opanowane pisanie listów. Nauczyła mnie tego kuzynka. Kiedyś wyjechałyśmy na wakacje w różne strony i obiecałyśmy sobie, że będziemy do siebie pisać. Wysłałam jej widokówkę z Pucka z pozdrowieniami, a od niej otrzymałam list na dwóch kartkach papieru w kratkę. Był to list o niczym, ale fajnie napisany. Opisywała mi swoje wakacje na wsi. To były banały, które ułożyły się w interesującą opowieść, w dodatku dowcipnie napisaną. Wtedy postanowiłam w jakiś sposób jej dorównać i powstał list, w którym opisałam nawet kolor piasku. Od tego zaczęło się moje pisanie.
Jednak została Pani pisarką.
Nie obejdzie się tu bez ukłonu w stronę mamy. Z języka polskiego dostawałam tróje. Kiedy po raz kolejny przytaszczyłam z wypracowania taką ocenę, mama powiedziała mi, żebym kupiła sobie gruby brulion i zaczęła pisać pamiętnik, jak każda porządna nastolatka. Tak się zaczęło. Pisałam pamiętnik i listy. W moich czasach nie było SMS-ów. To się we mnie gdzieś „odłożyło”. Gdy wszystko się w moim życiu wywróciło do góry nogami, córka doszła do wniosku, że trzeba mnie czymś zająć. Wpadła na pomysł, żebym spisała historię rodziny. Gdy skończyłam tę minikronikę rodzinną, poczułam chęć wyrażania siebie słowem pisanym. Zresztą dopiero od niedawna jestem w stanie określić siebie mianem pisarza. Na wizytówce do tej pory mam napisane - kobieta pisząca. Jestem osobą staroświecką i uważam, że najpierw trzeba trochę poczeladniczyć.
Jak powstał „Dom nad rozlewiskiem”, który jest balsamem na duszę współczesnego człowieka?
Był to czas, kiedy byłam złamana psychicznie, bliska depresji. Czytałam książki, które „ugłaskują” naszą duszę. Sięgałam po Wańkowicza, Prusa, Orzeszkową. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że chciałabym przeczytać taką książkę, która by była jak „Dzieci z Bullerbyn” dla dorosłych. I tak zrodził się pomysł „Domu nad rozlewiskiem”, który najpierw był balsamem na moją duszę.
„Dom nad rozlewiskiem” nie jest literaturą glamour, bo porusza ważne problemy. Znajdziemy tam utratę pracy, alkohol, trudne decyzje. Czytelnicy utożsamiają się z bohaterami, co dla pisarza jest ogromną frajdą. Ale też nie epatuję dramatami ponad miarę. Nie ma większej radości niż informacja zwrotna, kiedy ktoś mi opowiada, że mam dar godzenia małżeństw lub dzięki mojej książce córka po 16 latach pogodziła się z matką. To największa nagroda, jaka może człowieka spotkać.
Walczy Pani z literaturą mroczną i ponurą.
Nie walczę, ale pytam, gdzie jest miejsce dla tej pięknej, optymistycznej, wzruszającej. Człowiek jest bombardowany negatywnymi informacjami, bo to są newsy - sensacje z krwią, seksem i ludzkimi tragediami. Jednak świat nie składa się wyłącznie z takich wydarzeń. Nasze życie składa się też z różnych pięknych, cudownych, wspaniałych, albo najzwyklejszych sytuacji, które są dalekie od takich tragedii. Za mało mówimy o tym, że mamy fajnego męża i wspaniałe dzieci. Chyba bardziej lubimy narzekać.
W jaki sposób kreuje Pani postaci? Mają swoje pierwowzory czy może od początku do końca są fikcyjne?
Nie daję się wyciągnąć na pełną szczerość. Doszłam do wniosku, że czytelnicy nie chcą tak naprawdę wiedzieć, która postać jest prawdziwa, a która kreowana. Przyjęłam więc zasadę, że na spotkaniach zdradzam tylko jednego bohatera. Część z nich jest wzięta z życia, a inni powstali w mojej głowie. Dzieje się też tak, że konkretna postać to zlepek kilku znanych mi ludzi. Mój kolega zarzucił mi kiedyś, że nie potrafię tworzyć złych charakterów. Stwierdził, że w każdym znajdę coś dobrego. Mama nauczyła mnie takiego życzliwego nastawienia do świata. Nie lubię babrać się w ludzkich dewiacjach i w moich powieściach nie ma okropnych charakterów, Dostojewskiemu nie dorastam do pięt.
Co sądzi Pani o harlequinach?
Nie jestem wrogiem harlequinów, chociaż ich nie czytam. Wiem jednak, że sprawdzają się w podróży lub w poczekalni u lekarza. Są tak samo potrzebne ludziom, jak lody z wisienką czy bajaderki. W dodatku, jeśli ktoś wypożyczy sobie harlequina, to za jakiś czas sięgnie po Gretkowską, Larssona, a potem po książkę podróżniczą. Czytamy różne książki, podobnie jak lubimy urozmaicony jadłospis. Uwielbiam porównywać literaturę do jedzenia. Jadamy przecież nie tylko zwyczajne potrawy, ale też wyszukane dania.
Urzekła mnie Pani książka „Fikołki na trzepaku”. Cały czas zarzuca się, że PRL był szary i nieciekawy, a jednak w tamtych czasach wyrośli fajni i wartościowi ludzie…
Jesteśmy wystarczająco mądrzy, żeby zdać sobie sprawę, ile w PRL-u było rzeczy złych i niegodziwych. Tym zajęły się instytuty historyczne i dziennikarze. Ale w PRL-u znajduje się całe nasze dzieciństwo - cudowne podwórka i kreatywne zabawy, nasi rodzice i przyjaciele z podwórek. Jesteśmy dobrze wychowanym, uczciwym pokoleniem. Warto te czasy zachować w dobrej kondycji i dlatego zawsze namawiam do spisania historii rodzinnej. Jesteśmy to winni naszym dzieciom. W pewnym momencie może się okazać, że na pytania zadawane przez dzieci czy wnuki nie będzie umiał już nikt odpowiedzieć. Zabraknie bowiem babci Heli, która pamiętała, dlaczego wujek Zenek miał tylko jedną rękę.
Poruszyła Pani też trudny problem powolnego umierania na raka w „Lilce”.
Rzeczywiście, przeżyłam takie umieranie na raka mojej przyjaciółki. Dzisiaj praktycznie nie ma rodziny, która nie otarłaby się o problem choroby nowotworowej. Pomyślałam sobie, że chociaż nie zdejmę z czytelników tego odium, jakim jest kontakt z chorobą nowotworową, to pokażę, w jaki sposób ja sobie poradziłam. Z moją przyjaciółka było podobnie, jak w „Lilce”. Byłyśmy sąsiadkami i najpierw się nie lubiłyśmy. Minęły lata i pewnego dnia przyszła do nas i powiedziała, że jest chora na raka. Odwiedzała nas często, bo była np. sama w domu. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że stała się dla mnie kimś wyjątkowo bliskim. Zresztą w „Lilce” stawiam takie filozoficzne pytanie, jak daleko bądź blisko jest litość od miłości. Nie godzę się z tym, że litość ma zabarwienie negatywne. Dla mnie jest nieśmiałym bratem miłości. Jednak „Lilka” jest w gruncie rzeczy opowieścią o różnych odcieniach miłości i prawdziwej przyjaźni.
Nad czym Pani teraz pracuje?
Pod koniec maja ukaże się moja książka kulinarna pt. „Smaki życia”. W roli głównej wystąpią zupy, bo jestem straszną „zupiarą”. Przepisy będą się przeplatać z opowiadankami z mojej szuflady. Na drugą połowę roku szykuje się premiera, związana z moją córką. Razem napisałyśmy „Irenę”, a tym razem będą to listy przez ocean. Moja córka od ponad dwóch lat mieszka w Australii i jeśli mamy ze sobą do pogadania, to piszemy maile. Będą to dwa spojrzenia na ten sam problem, takie zderzenie dwóch światów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska