Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Nowa normalność” zabierze nam świat, za którym tęsknimy

Witold Głowacki
Witold Głowacki
123RF
Nie będzie - albo wcale, albo bardzo długo - pełnego powrotu do rzeczywistości, którą dotąd znaliśmy. Epidemia mocno przemieni świat - mamy jedynie cień szansy, że chociaż w niektórych aspektach na lepsze.

- Ktoś stoi i czeka aż się drzwi otworzą, ludzie się ustawiają za nim i czekają, pierwszy odchodzi i ludzie się przesuwają do przodu. Czytają i odchodzą i tak w kółko - pierwszy zauważa, że zamknięte, a następny podchodzi - tak opisał naoczny świadek długą kolejkę do nieczynnego na mocy sanitarnych restrykcji marketu budowlanego w Komornikach pod Poznaniem.

Tak, to jest zabawne. Ale przecież nam wszystkim zdarza się stać w takiej kolejce do marketu z rzeczywistością, do której już nie wrócimy. Nie możemy się doczekać „końca tego wszystkiego”, chcemy, żeby „znów było jak dawniej”, wypatrujemy dnia, „kiedy to wreszcie minie”. Nawet kiedy premier obiecuje nam tyleż enigmatycznie, co mrocznie „powrót do nowej normalności”, wolimy nie słyszeć słowa „nowej”. Tym bardziej, że rzeczywistość, która nas czeka, z pewnością okaże się nowa - nie wiemy natomiast, czy aby na pewno normalna.

Więcej państwa

To jest zjawisko globalne. Podczas epidemii nie dzwonimy do pozamykanych na cztery spusty prywatnych sieci medycznych, bo nie ma po co. W warunkach rozpoczynającego się potężnego kryzysu najczęściej zaś całkiem słusznie spodziewamy się po prywatnym czy korporacyjnym pracodawcy jedynie wszystkiego najgorszego. Wojnę z wirusem prowadzi publiczna służba zdrowia, a możliwego ratunku przed choćby częścią konsekwencji recesji upatrujemy nie w małym, średnim czy wielkim biznesie, tylko w państwowych programach pomocowych. Na całym świecie przybierają one różne formy - Trump wysyła Amerykanom czeki, Hiszpania szykuje się do wprowadzenie dochodu podstawowego, Niemcy i kraje skandynawskie ślą przelewy wszystkim właścicielom małych firm, samozatrudnionym i freelancerom, Polska zaczęła od ścibolenia, ale w drugiej odsłonie programu antykryzysowego również sięgnęła do państwowych sejfów i drukarni. Wszystko jednak sprowadza się do jednego - w sytuacji realnego zagrożenia dla zdrowia publicznego i w obliczu bezprecedensowego kryzysu gospodarczego, na całym świecie bajki o niewidzialnej ręce rynku i jej magicznych zdolnościach regulowania gospodarki i życia społecznego, idą w kąt. Zamiast niewidzialnej ręki rynku mamy za to miliony jak najbardziej widzialnych rąk wyciągniętych po pomoc do państwa. Znikąd inąd przecież jej nie dostaniemy.

W sytuacji zagrożenia to państwa stają się naszą opoką. I nawet zaczynają dzięki temu odzyskiwać mocno zapomnianą wiarę w siebie - co pozwala im stawiać warunki podmiotom zupełnie do tego nie przyzwyczajonym. Multimiliarder Richard Branson, który od lat szczycił się tym, że nie płaci ani funta podatku w Wielkiej Brytanii, wystąpił do brytyjskiego rządu o pół miliarda pożyczki na ratowanie swych linii lotniczych Virgin Airlines. Jakież było jego zdziwienie, gdy jej nie otrzymał. Teraz zastawia swą prywatną wyspę i liczy na drugą szansę. Może ją nawet dostanie - na przykład wtedy, gdy zmieni w swej firmie strukturę zatrudnienia na nieco bardziej zbieżną z kodeksem pracy.

Tak to może - i powinno - wyglądać. Na tym tle nawet niektóre rozwiązania polskiej tarczy antykryzysowej wyglądają całkiem rozsądnie. Firmy mogą zwracać się do państwa po pomoc, ale same muszą się zobowiązać do powstrzymania się od zwolnień. Mogą prosić o zwolnienie z ZUS - ale tylko wtedy gdy opłacają go pracownikom. Państwo pomaga - ale i wymaga.

Być może pójdzie krok dalej. W Europie coraz poważniej myśli się o powrocie państwa do gospodarki. O ratowaniu firm, którym grozi upadek - jednak w zamian za przejęcie części udziałów. W Polsce pokutuje mit, że byłby to powrót do PRL i gospodarki centralnie planowanej. Nie znamy doświadczeń Francji czy Niemiec z ery powojennego dobrobytu, nie rozumiemy przyczyn zamożności Skandynawii. Ale spójrzmy na taki Orlen, PKO BP czy KGHM.

Czy to są może kiepscy pracodawcy? Kiepsko płacą? Wypychają pracowników na śmieciówki? Zabijają stresem? A zarazem - czy te firmy osiągają szczególnie słabe wyniki na tle globalnej konkurencji? Nie oszukujmy się - państwo naprawdę bywa znacznie lepszym z punktu widzenia interesów społeczeństwa właścicielem podmiotów gospodarczych. Pandemia może sprawić, że zobaczymy jego powrót do tej roli.

Z drugiej jednak strony stoimy przed poważnym zagrożeniem. Epidemia rodzi liczne niezdrowe pokusy u polityków z różnych stron świata określanych wspólnym mianem „nowych populistów”. Permanentne stany wyjątkowe - jak na Węgrzech, pomysły na bezprecedensową inwigilację obywateli z pomocą aplikacji do monitorowania rozwoju epidemii - jak również w Polsce - ograniczanie praw obywatelskich w okresach kwarantanny - to wszystko, znaki tego, że odzyskanie przez państwa wiary w siebie nie zawsze musi skończyć się dobrze.

Rynek pracy

To jest zupełnie jasne, że wzrasta i będzie wzrastać bezrobocie. Kryzys uderzył jak dotąd najmocniej w szeroko rozumianą branżę usług i gastronomię oraz sektor handlu w galeriach handlowych. Źle jest z częścią branż produkcyjnych. Gospodarczych ofiar epidemii będzie niestety więcej. Stąd też coraz więcej nagłówków o „końcu rynku pracownika”. Tymczasem my, w kraju elastycznego zatrudnienia, śmieciówek i setek tysięcy jednoosobowych „firm”, do założenia których zmusza się nawet sprzątaczki, jeszcze nigdy nawet nie staliśmy obok prawdziwego rynku pracownika. Tym bardziej, że płaca minimalna dopiero niedawno zbliżyła się do poziomu 500 euro.

Słysząc „o końcu rynku pracownika” ze spuszczonymi głowami czekamy więc raczej na powrót folwarcznych obyczajów z lat 90. I tak, one wrócą - najprędzej wszędzie tam, gdzie pracownicy na to pozwolą. Część z nas i tak wyciągnie krótszą zapałkę. Najszybciej tracą pracę zatrudnieni na najniższych stanowiskach - najłatwiejsi do zastąpienia kimkolwiek, gdy tylko wróci jakakolwiek koniunktura. Z tego samego powodu jest mało prawdopodobne, żeby nisko wykwalifikowani pracownicy całkiem wypadli z rynku. Zarazem jednak i spora cześć członków tak zwanej polskiej klasy średniej przekonuje się właśnie, że to naprawdę przysłowiowe dwie raty dzielą ich od prekariatu. W firmach cięte są pensje, coraz częściej też pracodawcy sięgają po rozwiązania z puli tzw przestoju ekonomicznego - co może dotyczyć również specjalistów czy nawet części menedżerów. Pozwala to wysłać pracownika na półroczny urlop z połową pensji. Żeby to finansowo zrównoważyć, trzeba mieć oszczędności na co najmniej 3 miesiące.

Ciężkie - naprawdę ciężkie - czasy nadeszły też dla przedstawicielu wielu zawodów uważanych za wolne. W okropnej sytuacji są teatry i cała branża filmowa. Trwa zastój i w gabinetach dentystycznych i w kancelariach prawnych.

Są też branż, dla których pandemia nie oznacza ekonomicznego zastoju - a nawet wręcz przeciwnie. Rekrutują na przykład firmy z branż kurierskiej, magazynowej i logistycznej - dla nich w dniu wprowadzenia stanu zagrożenia epidemicznego zaczął się niekończący jak na razie wielki okres żniw - porównywalnych dotąd tylko z czasem poprzedzającym Boże Narodzenie. Nic szczególnie złego nie dzieje się w sektorze IT. Amazon ogłosił właśnie, że na całym świecie zatrudni kolejne 100 tysięcy osób. Gwałtownie rozwija się cała branża e-commerce, możliwość robienia zakupów przez internet wprowadziły nawet sieci spożywcze i dyskontowe, które dotąd unikały takiej formy sprzedaży ze względu na koszty i komplikacje związane z logistyką dostaw (samochody chłodnicze, krótki czas przydatności niektórych produktów, podatność na uszkodzenia innych etc).

Cyfryzacja i robotyzacja - w pracy, w domu, u lekarza.

Korporacje właśnie odkryły, że są w stanie dalej istnieć w trybie pracy zdalnej. Choć niektóre z nich nigdy tak do końca nie wysłały swoich pracowników do domów, spora część z nich właśnie przyzwyczaja się do działania w systemie home-office. Z całą pewnością większość firm po epidemii wróci do swego normalnego życia biurowego - jednak praca z domu w jakimś ograniczonym zakresie (np. 1 czy dwa dni w tygodniu) stanie się zapewne rodzajem opcji dostępnej być może na życzenie, być może jako rodzaj firmowego przywileju. Mniejsze firmy czy startupy mogą zaś myśleć o ograniczeniu wynajmowanej dotąd powierzchni. Może warto zostawić sobie tylko kilka pomieszczeń do spotkań z klientami czy większych zebrań, a załogę rozpuścić po domach? Nawet z punktu widzenia tych pracowników, którym trudno jest poradzić sobie w tym trybie byłby to na pewno bardziej akceptowalny rodzaj cięcia kosztów niż np. obniżki pensji czy zwolnienia.

Okazuje się też, że na odległość może działać przynajmniej część systemu służby zdrowia. Można się spodziewać, że e-wizyty lekarskie i e-recepty pozostaną z nami nawet po epidemii - mogą być na przykład rodzajem wizyty wstępnej u lekarza pierwszego kontaktu, który po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu na temat objawów będzie mógł albo zaordynować leczenie, albo zaprosić pacjenta do przychodni, albo tez od razu bez zbędnych formalności wystawić skierowanie do odpowiedniego specjalisty. To nawet zabawne, że potrzebowaliśmy aż epidemii, by się o tym przekonać - podobne rozwiązania w krajach skandynawskich funkcjonują już od lat.

Coś o wiele bardziej niebezpiecznego dzieje się teraz w głowach wysokich menedżerów i właścicieli wielkich sieci handlowych, centrów logistycznych czy globalnych sieci e-commerce. Czyż bowiem nie lepiej by z ich punktu widzenia było raz na zawsze - w takim stopniu, w jakim tylko to możliwe - uniezależnić się od jakże słabego i zawodnego w zderzeniu z zagrożeniem biologicznym czynnika ludzkiego? I ostatecznie zastąpić kasjerów kasami automatycznymi, magazynierów i wykładaczy towarów robotami, a ochroniarzy systemami kamer, czujników i zdalnych rygli w drzwiach?

Robot czy kasa automatyczna będzie pracować 24 godziny na dobę, jego koszt będzie się zaś błyskawicznie amortyzował w oszczędnościach pozyskanych dzięki likwidacji nawet kilku pracowników.

Tempo takich zmian może być niestety szybsze niż się spodziewamy - to zaś skutkowałoby rosnącym bezrobociem pracowników zwalnianych z robotyzowanych branż i bardzo nieciekawymi zmianami w strukturze społecznej. Przeciwstawić się temu trendowi, spowolnić go lub zahamować mogą zaś jedynie instytucje państwa i Unii Europejskiej - oby go nie przespały.

Bezpieczeństwo globalne

W ostatni poniedziałek po raz pierwszy w historii odnotowano na rynkach ujemne ceny ropy. Dotyczyło to co prawda wygasających kontraktów z majowym terminem dostawy, miało jednak bardzo rzeczowe uzasadnienie. Otóż zużycie ropy spadło na skutek restrykcji związanych z epidemią tak bardzo, że obecnie brakuje już fizycznych możliwości jej magazynowania. Zdesperowani producenci i dostawcy ropy sięgają już po takie rozwiązania, jak wynajmowanie w tym celu całych supertankowców - co jednak w wypadku statku zdolnego pomieścić 2 miliony baryłek oznacza dzienny koszt w wysokości prawie pół miliona dolarów. W efekcie koszt magazynowania ropy przez zaledwie 3 miesiące przewyższy jej wartość (i to przy założoeniu że cena bardziej odległych w czasie realizacji kontraktów utrzymałaby się na poziomie 20 dolarów za baryłkę).

Ropa chwilowo kosztuje więc tyle co nic i długo nie będzie znacząco drożeć. Dla krajów OPEC i Rosji to kompletna katastrofa. Jeśli chodzi o Rosję, dochody ze sprzedaży ropy stanowiły około 40 procent budżetu państwa. Rosyjski budżet przestaje się zaś równoważyć przy cenach ropy niższych niż 40 dolarów za baryłkę. Dopóki jeszcze ropa kosztowała około 25 dolarów za baryłkę rosyjscy oficjele nadal nie tracili animuszu, twierdząc, że będą w stanie nawet przez kilka lat utrzymać budżet na dotychczasowym poziomie czerpiąc z wartego ok. 150 miliardów funduszu rezerwowego (zgromadzonego z dochodów z ropy z lepszych czasów). W tej chwili wygląda to jednak na całkowicie niemożliwe do utrzymania - co może skutkować bardzo niebezpiecznymi posunięciami Władimira Putina. Wojenna ucieczka do przodu była dotąd głównym sposobem radzenia sobie Rosji z kolejnymi kryzysami.

Jeszcze ciemniejsze są perspektywy dla Bliskiego Wschodu. Utrata dochodów z ropy w perspektywie ledwie kilku miesięcy może tam oznaczać początek destabilizacji na skalę, której jeszcze nie oglądaliśmy. Nie można wykluczyć nawet powrotu Państwa Islamskiego.

Wakacje, turystyka, podróże

Tuż po zameldowaniu się w hotelu turysta otrzymuje „pakiet bezpieczeństwa”. W nim zapas rękawiczek, maseczki, płyn dezynfekujący. Trzeba jeszcze wejść do pomieszczneia sanitarnego koło recepcji na szybki test na obecność koronawirusa. Przeprowadza go zatrudniony przez hotel lekarz. Śniadania tylko w pokojach. Kolacja - zwykle w pokoju, najwyżej co trzeci dzień (bo liczba miejsc ograniczona jest o 2/3) w hotelowej restauracji, przy stolikach oddzielonych boksami z pleksi. W hotelowym barze może przebywać najwyżej 10 osób, za to ambulatorium dostępne 24 godziny na dobę. To któryś z odcinków „Black Mirror”? Nie - to całkiem realny plan nowego standardu „CovidFree” opracowywanego przez hiszpańskich hotelarzy na czasy „powrotu do nowej normalności”.

I tak jednak hiszpańskich hoteli przez jakiś czas jeszcze nie odwiedzimy. To nie będzie trwało wiecznie - ale jeszcze przez długie miesiące, jeśli nie lata, trzeba się będzie liczyć z bardzo znaczącym ograniczeniem możliwości podróżowania po świecie. Jest całkiem prawdopodobne, że w ciągu nadchodzącego lata wciąż w ogóle nie będziemy mogli opuścić kraju ot tak, po prostu. A jeśli nawet - to po powrocie będziemy się musieli liczyć z 2 tygodniową kwarantanną - zupełnie jak teraz. W wypadku, gdyby w maju czy czerwcu nastąpiły jakieś poważniejsze wzrosty zachorowań może nam zresztą grozić utrzymanie restrykcji dotyczących przemieszczania się w obrębie kraju. Już sam wyjazd na jakiekolwiek wakacje w granicach Polski można więc dziś uznać za perspektywę ze scenariusza umiarkowanie optymistycznego. Niemal na pewno nie będą organizowane żadne kolonie i obozy, pod znakiem zapytania stoi kwestia ewentualnych limitów w ośrodkach wypoczynkowych, pensjonatach i hotelach. Nie jest jasne, jakie zagęszczenie ludzi w takich obiektach można uznać za względnie bezpieczne - to samo tyczy się zresztą plaż, infrastruktury turystycznej, restauracji, kawiarni etc. Nie jest też jasne, jak wielkie oblężenie mogą przebywać polskie miejscowości wakacyjne - zwłaszcza te nadmorskie.

A co będzie dalej? W pierwszej kolejności będziemy zapewne mogli pojechać do tych krajów w obrębie Unii Europejskiej, które uznają, że poradziły sobie z koronawirusem na tyle, że mogą otworzyć granicę wewnętrzne strefy Schengen. Jeszcze długo jednak pozostaną zamknięte te kraje, w których nie uda się całkowicie zahamować rozprzestrzeniania się epidemii. Przywrócenia ruchu przynajmniej w obrębie Unii Europejskiej możemy się spodziewać najwcześniej jesienią. Przekraczanie granic UE będzie wiązało się z ograniczeniami i najprawdopodobniej także obowiązkową krwarantanną jeszcze dłużej

Przyspieszyć otwieranie granic i przywrócić pod tym względem coś w rodzaju normalności jeszcze przed zwalczeniem epidemii może natomiast ewentualne opracowanie w pełni skutecznych, tanich i masowo dostępnych szybkich testów na koronawirusa. Musiałyby to być testy na tyle szybkie i niezawodne, by można ich było użyć w kontroli granicznej na lądzie lub przed wejściem na lotnisko w ruchu powietrznym. Jeśli takie testy wejdą do użytku, „nowa normalność” w podróżowaniu nadejdzie szybciej niż moglibyśmy się dziś spodziewać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: „Nowa normalność” zabierze nam świat, za którym tęsknimy - Portal i.pl

Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska