Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O. prof. Kijas OFMConv: Kardynał Wyszyński to patron sytuacji beznadziejnych

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Instytut Prymasowski Stefana Kardynała Wyszyńskiego
Kardynał Wyszyński władzę traktował jako rodzaj nakazu od Pana, służby. Sam przyznawał, że nigdy nie chciał rozkazywać, ale zawsze prosić. Robił tak dlatego, że władza tworzy sługi, ten natomiast, kto prosi, rodzi przyjaciół - mówi O. prof. Kijas OFMConv.

Czytałam, że to Ojciec jest tą osobą, która doprowadziła proces beatyfikacji Kardynała Stefana Wyszyńskiego do końca.
Tak nie jest! Ten proces prowadziło przede wszystkim samo życie, a raczej sam kardynał Wyszyński swoim dobrym życiem. Ponadto w proces było zaangażowanych wiele osób. Nie sposób wymienić wszystkich, ale było ich sporo.

Jaka była rola Ojca? Co należało do Ojca obowiązków?
Byłem pracownikiem Kongregacji do spraw Kanonizacyjnych w funkcji relatora. Mówiąc krótko, byłem w jakimś sensie promotorem całej rozprawy, czyli kimś, kto przy współpracy innych musiał dokonać résumé wszystkich dokumentów zebranych na temat Sługi Bożego: świadectw i zeznań procesowych, relacji teologów oraz historyków, by móc stworzyć z tego pewien rodzaj jednej pozycji, składającej się z kilku tomów. Następnie była ona analizowana przez historyków, teologów, kardynałów i którą w ostateczności prefekt relacjonował papieżowi, a papież podpisał zezwolenie na opublikowanie dekretu o heroiczności życia Wyszyńskiego. Byłem więc niejako opiekunem całej tej rozprawy. Z drugiej strony był postulator i jego współpracownicy; postulator postulował, aby ten proces mógł postępować do przodu.

Zebrano ogromną dokumentację, 1900 stron!
Ponieważ chodzi o osobę, która żyła nieomal przez wiek (kardynał Wyszyński urodził się w 1901 roku, a zmarł w 1981 roku). Żył przez 80 lat XX wieku, niezwykle skomplikowanego, niezwykle bogatego w wydarzenia pozytywne i negatywne. Był osobą mocno publiczną w sensie kościelnym, ale też państwowo-politycznym. Zatem dokumentacji było bardzo dużo. Należało przebrnąć przez całość i wybrać to, co najistotniejsze, w szczególny sposób wsłuchać się ewentualnie w głosy krytyczne. Żeby te głosy krytyczne zrozumieć i móc odpowiedzieć na ewentualne pytania czy zgłaszane wątpliwości, czy one są zasadne, czy raczej krytyczna opinia wynika z urywkowego, fragmentarycznego widzenia pewnych działań Sługi Bożego. Natomiast w kontekście innych zeznań, innych dokumentów głosy krytyczne były obalane.

Trzeba było zbadać całe życie kardynała! To w ogóle możliwe?
Wielką pomocą w tym badaniu są świadkowie, którzy pod przysięgą relacjonują życie Sługi Bożego. A mówiąc to, co mówią, oni też go analizują. Ważne są również analizy jego życia i pism dokonywane przez cenzorów teologów, historyków. Wiele oczu patrzy więc na tę postać. Oczywiście trzeba mieć pewien rodzaj szóstego zmysłu, żeby umieć patrzeć, wczytywać się w zeznania, aby ocenić, które z nich mają wartość większą od innych zeznań, wszak nie wszyscy świadkowie w jednakowym stopniu i w tym samym czasie znali Sługę Bożego. Ten rodzaj lektury jest swego rodzaju doświadczeniem mądrości ze strony tych, którzy proces prowadzą, aby pokazać w całej pełni prawdę o danej osobie. W Kongregacji ciągle prosimy Pana o światło i wierzymy w opiekę Ducha Świętego, który w tym wszystkim pomaga. Ale pracy jest bardzo dużo.

Z jakimi największymi trudnościami spotkał się Ojciec podczas badania życia kandydata na ołtarze?
Życie Stefana Wyszyńskiego dokonywało się w sensie zarówno publicznym, jak i niepublicznym. Należało dotrzeć do dokumentacji, którą sporządzały tajne służby na jego temat. Przez długi czas dokumentacja ta była ukryta, tajna, niepubliczna. Tajne służby korzystały z podsłuchów, miały kamery, miały wysłanników, którzy otaczali Stefana Wyszyńskiego; o jednych on wiedział, o innych nie. Dotarcie do tych zasobów materialnych było rzeczą czasochłonną i wymagało współpracy wielu osób, historyków i archiwistów. Ważnym tematem była również obecność i zaangażowanie Wyszyńskiego w obrady soborowe. Pełna dokumentacja soborowa, która przechowywana jest w archiwach watykańskich, nie jest jeszcze w całej pełni dostępna dla publiczności, stąd istniała konieczność, aby ją poznać i przekonać się o udziale i wkładzie Wyszyńskiego w to ważne wydarzenie, największe kościelne wydarzenie XX wieku. Następnie należało sprawdzić aplikacje wskazań soborowych w polskim Kościele. Widać zatem, że w dużym stopniu były to badania historyczne, archiwalne. Tym niemniej bardzo ważne było dotarcie do maksymalnie dużej liczby świadków jego życia i to z różnych okresów jego życia, żeby dowiedzieć się od naocznych świadków o sposobie reagowania przez Sługę Bożego na różne sytuacje, jakie niosło życie, poznać sposoby jego zachowania się w różnych kontekstach. Oczywiście, jak wiemy, ten proces jest publiczny. Co to oznacza? Że każdy ma prawo zgłaszać się na świadka, jeżeli uzna to za koniczne. Kiedy diecezja warszawska rozpoczynała proces beatyfikacji, ogłaszała go publicznie i każdy, kto miał coś do powiedzenia na temat kard. Wyszyńskiego, był proszony, a nawet w sumieniu obligowany, aby zgłosić się, stanąć przed trybunałem i wyznać to, co uważał za ważne - pozytywne czy negatywne. Kiedy świadkowie się nie pojawiają, wówczas postulacja musi do nich docierać i prosić, aby odpowiedzieli na pytania, które dotyczą życia, cnót i opinii świętości Sługi Bożego. Pytań stawianych świadkom jest wiele, chodzi bowiem o to, aby możliwie żaden fragment jego życia nie został pominięty, aby się przekonać, czy w każdym wymiarze swojego życia był godny do naśladowania.

Wszystkie teczki bezpieki zostały wykorzystane w procesie beatyfikacji?
Zakładamy, że wszystkie. Może są jakieś, do których nie dotarliśmy, trzymane gdzieś w rękach prywatnych, chociaż wykluczamy taką ewentualność, bo komisja historyczna pracowała długo i skrupulatnie. Te, które zostały przebadane, były jednak bardzo liczne.

O czym mówią te teczki?
W istocie pokazywały to, co pokazał cały proces, że to była osoba, która, potocznie mówiąc, nie miała nic za uszami, była czysta; której nie można było ani złamać, ani nie można było jej w taki czy inny sposób szantażować. Kardynał Wyszyński był pod tym względem przezroczysty. To wynika z analizy wszystkich dokumentów, również tych składanych przez tajnych agentów, którzy otaczali Wyszyńskiego, czy tych, którzy go podsłuchiwali, oraz tych, którzy go podglądali. Ówczesne władze nie miały na niego nic, aby go zmusić do współpracy, czy żeby go złamać. On z tych teczek, w wymiarze etyczno-heroicznym wychodzi zwycięsko. Był w jakimś sensie antysystemowy, nie akceptował narracji ideologicznej, która była obecna w ówczesnej strukturze politycznej i mówił o tym otwarcie. Natomiast nie miał nic przeciwko ludziom. Krytykował taki czy inny pogląd, zachowanie, gest czy decyzję, ale z szacunkiem odnosił się do ludzi, wiedząc, że każdy może się zawsze nawrócić i stać się dobrym.

Kiedy rozpoczął się proces beatyfikacyjny, czytałam, że zeznania świadków nie są jawne. Czy kiedykolwiek będą?
Świadek ma wszelkie prawa; może pojawić się przed trybunałem, zeznać, ale może również powiedzieć coś sub secreto, czyli prosząc o utajnienie jego tożsamości lub zeznania. To jest prawo świadka, może zażądać od trybunału, aby jego zeznanie zostało utajnione dla opinii publicznej i jawne wyłącznie dla trybunału i dla procesu.

Ilu było świadków? Kim są?
W każdym procesie beatyfikacyjnym bierze się świadków z różnych sfer życia. W przypadku Wyszyńskiego był to papież, kardynałowie, arcybiskupi, duchowni i świeccy, osoby z nim współpracujące, koledzy z ławki szkolnej, członkowie rodziny, ci, którzy byli we władzach komunistycznych, którzy z nim walczyli. W procesie beatyfikacyjnym próbuje się dotrzeć do maksymalnie wielu świadków i to z różnorodnych stanów życia społecznego. Nigdy nie można opierać się na świadkach jednorodnych. W przypadku kardynała Wyszyńskiego tożsamość świadków jest tak różnorodna, jak różnorodny był zakres jego oddziaływania. Na pewno było ich więcej niż 100. Dodam, że lista świadków nigdy nie jest zamknięta. Zawsze mogą się zgłaszać osoby, które uważają, że mają coś ważnego do opowiedzenia. Mogą to czynić nawet wtedy, kiedy skończył się proces na poziomie diecezji i dokumenty zostały odesłane do Rzymu. Również wówczas mogą, a nawet - jeśli mają coś ważnego go powiedzenia na temat Sługi Bożego - powinny podzielić się tym z tymi, którzy proces prowadzą.

Przy beatyfikacji niezbędne jest uznanie cudu. W przypadku kardynała Wyszyńskiego mamy do czynienia tylko z jednym cudem uzdrowienia nowicjuszki ze Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża, który wydarzył się w 1989 roku?
Proces beatyfikacyjny można rozpocząć pod warunkiem, że istnieje tak zwana fama świętości, opinia świętości na temat danej osoby, która już zmarła i jest ona ciągle żywa, rozrastająca się i pogłębiająca. Ważny jest też drugi element, czyli opinia znaków. To znaczy, że ludzie otrzymują za wstawiennictwem Sługi Bożego łaski duchowe czy inne. To są te dwa podstawowe elementy potrzebne, żeby móc rozpocząć proces beatyfikacyjny. Pokazują one, że mimo upływu czasu, Sługa czy Służebnica Boża są nadal duchowo obecni w życiu ludzi, że modląc się za ich wstawiennictwem w różnych potrzebach, otrzymują łaski. Opinia świętości i opinia znaków jest bardzo ważna przy decyzji o rozpoczęciu procesu. Natomiast gdy chodzi już o samą beatyfikację, która prowadzona jest w oparciu o heroiczność cnót, to aby beatyfikacja miała miejsce, postulacja musi przedstawić łaskę cudu w sensie cielesnym. Tu już nie chodzi o łaskę duchową, ale musi to być takie cielesne uzdrowienie, które medycyna określa jako niewytłumaczalne, zaś teologia nazywa cudem. Potrzeba jednego cudu do beatyfikacji i drugiego do kanonizacji. Dla Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych cud uważany jest za digitus Dei - palec boży. Bóg potwierdza w ten sposób słuszność naszych analiz, że dana osoba była również dla Niego, czyli Boga, miła i wielka.

Co znaczy heroiczność cnót?
To znaczy, że dana osoba żyła wiarą, nadzieją, miłością, roztropnością, mądrością i innymi cnotami - zawsze. Że życie miłością, przebaczeniem itd., nie kosztowało jej wiele, że praktykowanie cnót było niejako dla niej drugą naturą, czymś naturalnym, że czyniła miłość, umiała przebaczać, była sprawiedliwa itd. bez wysiłku, bez zastanowienia, zawsze, o każdej porze dnia i nocy. W procesie beatyfikacyjnym myśmy to skrupulatnie sprawdzili, ale potrzebujemy jeszcze znaku (cudu) od Boga, aby się upewnić, że się nie pomyliliśmy, że faktycznie tak było. Cud jest zatem Bożą pieczęcią. Poprzez niego Bóg potwierdza: „Zgadzam się, że jego życie było cudowne i przez niego dokonuje się cud”. I powtórzę, że musi to być cud cielesny, uzdrowienie z choroby śmiertelnej, nagłe i trwałe. I tak właśnie się stało z siostrą Nullą. Lekarze stwierdzili, że praktycznie ich możliwości się skończyły, że w sytuacji, w jakiej ona się znalazła, medycyna już nic nie może zrobić. I wówczas nastąpiło nagłe i trwałe uzdrowienie, bez powikłań. Kiedy coś takiego ma miejsce, biskup miejsca, gdzie wydarzyło się cudowne uleczenie, powołuje trybunał, który przesłuchuje świadków, w tym także lekarzy prowadzących chorą. Następnie opisują przypadek i modlitwę o uleczenie przez wstawiennictwo księdza Wyszyńskiego. Trybunał zbiera również całą dokumentację medyczną, nieodzowną do pełnej oceny sprawy.

Książka Ojca profesora - „Wyszyński - narodziny nowego człowieka” - pokazuje Prymasa Tysiąclecia takiego, jakim on sam siebie widział. A tak przynajmniej mówił Ojciec w wywiadach. Mówił też, że przy pisaniu tej książki dał się niejako kardynałowi Wyszyńskiemu prowadzić za rękę. Jaki obraz kardynała Wyszyńskiego nosi Ojciec w sobie?
Wyszyńskiego znałem, ponieważ jestem z jego kraju, z Polski, nigdy jednak wcześniej nie miałem możliwości ani okazji, żeby wejść głębiej w jego duchowość, wczytać się w jego pisma. Pozwoliła mi na to dopiero praca relatora. Dotknąłem wówczas jego fenomenu. Uderzyły mnie najbardziej „Zapiski więzienne” Wyszyńskiego. Uważam, że są one jedną z najważniejszych publikacji XX wieku, gdy chodzi o konfrontację z jakąś formą ideologii reżimu.

Czy więzienie to był też najtrudniejszy okres w życiu Prymasa?
Nie jest łatwo to określić. Kiedy bowiem mówimy o więzieniu, widzimy ten okres jako czas zamknięty, czas, który ma początek i koniec. Wiemy więc, że ten czas trwał tylko trzy lata. Może mało, może dużo, ale rozważamy go z tej właśnie perspektywy otwarcia i zamknięcia, początku i końca. Tymczasem w chwili aresztowania Wyszyński nie wiedział, jak długo będzie trwać jego więzienie. Nie wiedział też, jaki będzie jego koniec: czy to będzie śmierć, czy zesłanie? Czy pozostanie w więzieniu już na zawsze, do końca swoich dni, czy może doświadczy czegoś innego? Nie wiedział tego. Inny jest zatem rodzaj konfrontacji z więzieniem osoby, która zostaje niesłusznie aresztowana, inny zaś jest opis tego wydarzenia przez kogoś z zewnątrz, kto wie, że okres ten miał swoje piękne zwieńczenie w postaci wyjścia z więzienia. Z pewnością więzienie dla Wyszyńskiego było czymś, co mocno w niego uderzyło. Z różnych zapisków wynika, że poniekąd on był przygotowany na to. On przeczuwał, że coś takiego się wydarzy. Wiedział, że jego czas dojrzewa, że wszystko pęcznieje wokół niego, że jakiś rodzaj balonu wolności musi w końcu pęknąć, wystrzelić. Nie wiedział jednak, kiedy się to stanie, w jakiej formie i jakie tego będą konsekwencje. Stąd jego aresztowanie było dla niego wielkim wydarzeniem. Zaznaczył to w pierwszych zapiskach „Zapisków więziennych”, dokonując jakby rozrachunku z samym sobą, oceny tego, co poprzedziło więzienie. Pytał tam o powody więzienia. Szukał odpowiedzi na pytanie, czy to jego wina, że znalazł się w więzieniu, czy nie?

Z jednej strony, jak czytam, Stefan Wyszyński był człowiekiem wolnym od lęku. Ale z drugiej strony pełen był Bożej bojaźni. Jak wytłumaczyć ten paradoks?
Czymś innym jest bojaźń, a czym innym lęk. Wyszyński robił wszystko, by oddać właściwy szacunek Bogu. Bojąc się Boga, chciał oddać Mu to, co mu się należy, czyli cześć, pierwszeństwo w chwale, posłuszeństwo. Chciał okazywać szacunek względem praw, które Bóg nadał. Sługa Boży był bowiem głęboko przekonany, że prawa Boże są jedynie wartościowe dla człowieka, że ich zachowanie gwarantuje człowiekowi właściwy rozwój, harmonijną współpracę z innymi ludźmi, pomyślną przyszłość. Bał się natomiast, że temu może nie podołać, że po ludzku jest za słaby, aby wytrwać w wierze i być wiernym Bogu i Jego wymaganiom. Czuł się tylko człowiekiem. Bał się więc, że może nie wytrzymać napięcia, które rodził jego urząd; że może ulec, może się poddać. Odczuwał swoją słabość, dlatego bardzo się modlił. Nie ufał sobie, ale bardzo ufał Bogu i Jego miłości.

O właśnie! Nawiążę tutaj do jeszcze jednej książki Ojca - „Wyszyński. 40 spojrzeń”, bo dla większości chyba ludzi kardynał Wyszyński to Prymas Tysiąclecia, postać spiżowa, sroga, poważna. A jednak był też bardzo ludzki, wrażliwy i Ojciec to właśnie pokazywał w tej książce. Jakiego Stefana Wyszyńskiego nie znamy?
Myślę, że w ogóle nie za dobrze go znamy. Zmarł w 1981 roku, kiedy zaczęły pojawiać się media publiczne wolne. Tymczasem w okresie jego życia był kreowany przez ówczesne media, bardzo mu nieżyczliwe, wręcz wrogo nastawione do niego, jako ktoś zamknięty, niezdolny do dialogu, oporny we współpracy, hieratyczny i wyniosły. Tak przedstawiały go media reżimowe. Był to bardzo jednostronny opis postaci Wyszyńskiego. Tymczasem - jak sądzę - Sługa Boży był polifoniczny.

To znaczy?
Jako że był postacią publiczną, dlatego bardzo często wymuszano na nim postawy tak zwane hieratyczne, publiczne. Wiedział, że jest bez przerwy na podglądzie, na podsłuchu. Odbierało mu to możliwość bycia spontanicznym, wolnym, bezpośrednim, bo takie zachowania mogłyby być wykorzystane w różnoraki sposób, często negatywny. Dlatego w tak zwanych publicznych obecnościach bardzo często nie był pełny. Swoją ojcowskość, swoje ciepło, wrażliwość, swoje piękno, poczucie humoru pokazywał tymczasem w gronie osób sobie bliskich, wśród których czuł się pewnie. Widać to również w „Zapiskach”. Potrafi w nich zachwycać się ludźmi, przyrodą, zachowaniem zwierząt, które spotyka podczas spacerów. To jest owa polifoniczność, o której mówię - że wewnętrznie był bardzo bogaty, lecz pełniony przez niego urząd i kontekst polityczny, narzucały na niego rodzaj samodyscypliny w aktach publicznych. A ponieważ nadzwyczaj często pojawiał się w tych postawach publicznych, to przeszedł do historiografii jako osoba spiżowa. Z opowiadań moich współbraci, którzy znali go wcześniej, wiem, że był osobą, która odznaczała się poczuciem humoru, empatycznym.

Dwa dni po swoim święceniu przyjechał na Jasną Górę, żeby odprawić mszę prymicyjną. Był bardzo chory. Ojciec Melchior Królik, kronikarz Jasnej Góry, opowiadał mi, że Wyszyński prosił wtedy tylko o rok życia, a dostał 57 lat. Przez to, jak powtarzał, iż wszystko postawił na Maryję, paulini poznali też jeszcze jeden sekret Wyszyńskiego - a mianowicie, że doznał on cudu uzdrowienia na Jasnej Górze. Jak Ojciec na to patrzy?
Myślę, że w naszym życiu tych cudów jest nieskończenie wiele. Każdy, kto wierzy i patrzy na swoje życie, musi odkryć, że wiele w tym, co jest i co przeżył, z jakich sytuacji wyszedł, nie zdarzyło się dzięki jego inteligencji, ale że kierował tym wszystkim boży palec. Dlatego jestem przekonany, że dar zdrowia, jaki otrzymał Wyszyński, bo przecież po ludzku wydawało się, że w ciągu roku odejdzie do chwały wiecznej, był darem od Boga; dał mu nie tylko zdrowie, długie życie, ale również możliwość czynienia wiele dobra. To są cuda życia. Teologia mówi w tym kontekście o Bożej Opatrzności, o Bogu, który kieruje światem w sposób dobry, mądry i z określonym zamysłem. A zatem Wyszyński był pod okiem tej Bożej Opatrzności. Ale to wpisuje się w jeszcze jeden temat, czyli temat wdzięczności: on był bardzo wdzięczny Bogu i ludziom za wszystko, co go w życiu spotkało. Ostatnie słowa, jakie Sługa Boży wypowiada, i to na kilka dni przed śmiercią, były słowami wdzięczności. Kilka dni przed śmiercią zaprosił na ulicę Miodową różne osoby i mówi im, że jest im wdzięczny za wszystko, że do nikogo nie ma żadnego żalu, żadnej pretensji, a tylko czuje względem każdego, kogo spotkał, wielką wdzięczność.

Mówił Ojciec, że prymas Wyszyński może być orędownikiem ludzi, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Dlatego, że sam żył w trudnych czasach i musiał trudne decyzje podejmować?
Mówiłem, że może być uznany orędownikiem spraw beznadziejnych. Wielokrotnie znajdował się w sytuacji po ludzku beznadziejnej, czyli pozbawionej nadziei. Tak było od początku, od chwili przyjścia na świat, wszak urodził się w zaborze rosyjskim i nikt wówczas nie przypuszczał, że nastąpi rozpad imperiów europejskich i ojczyzna odzyska niepodległość. Po ludzku nadziei na to nie było. Taką sytuacją, po ludzku, pozbawioną nadziei, była druga wojna światowa...

Skrył się wtedy w Laskach.
Tam właśnie znalazł jakiś rodzaj schronienia, posługując potrzebującym, pełniąc również obowiązki kapelana. Później kolejna beznadziejna sytuacja to więzienie. Mówił, że patrząc na pozostałych hierarchów z bloku wschodniego - wszyscy marnie skończyli, więc on też nie spodziewał się mieć odmienny los niż pozostali. Wiele było takich sytuacji w jego życiu, które po ludzku wydawały się pozbawione nadziei na lepsze jutro. Po ludzku wszystko stawiało pod znakiem zapytania pozytywne „jutro”, a on tymczasem ufał i programował przyszłość, jakby wbrew wszystkiemu. On jednak wierzył, że to Bóg rządzi światem, dlatego ufał mocno.

Jakie przesłanie kardynała Wyszyńskiego powinno być dla nas dzisiaj najważniejsze?
Myślę, że to, co dla niego było ważne, to poczucie ojcostwa. Czuł się ojcem. To piękny wymiar jego życia. Zaznaczał to często wyrażeniem: „Dzieci moje”, „Moje kochane dzieci”. Poczucie bycia duchowym ojcem dla wiernych rodziło w nim wielkie poczucie odpowiedzialności. Wyszyński był człowiekiem niezwykle odpowiedzialnym. Ponadto bycie ojcem, odpowiedzialnym za swoje duchowe dzieci, sprawiało, że nikogo nie traktował w sposób utylitarny. Nikogo nie chciał wykorzystać do swoich celów, ale każdego szanował - starszych i młodszych, kobiety i mężczyzn, wszystkich. Druga sprawa to taka, że Wyszyński, tak przynajmniej wynika z jego pism, nie był przywiązany do władzy. Władzę traktował jako rodzaj nakazu od Pana, służby. Bronił się przed nominacją na biskupa i przyjął ją z posłuszeństwa. Sam przyznawał, że nigdy nie chciał rozkazywać, ale zawsze prosić. Robił tak dlatego, że władza tworzy sługi, ten natomiast, kto prosi, rodzi przyjaciół. Myślę, że jest to też i aktualny rys Sługi Bożego, szczególnie kiedy weźmiemy pod uwagę sytuację we współczesnym świecie, gdzie wielu chce władzy dla władzy. Nie zabiegają o władzę dla misji czynienia dobra, ale dla samej władzy, rozkoszowania się tym, co ona daje. Wyszyński uczy, że tak być nie powinno, że władza posiada określoną misję do spełnienia, za którą będzie odpowiedzialna.

Beatyfikacja kardynała Stefana Wyszyńskiego odbędzie się za kilka dni. Na ile wierzący w Polsce są na nią przygotowani?
Myślę, że nie wszyscy są przygotowani. Ale to, że ona się odbywa, oznacza, że jest jednak wielu przygotowanych do niej. Ona dokonuje się dlatego, że jest wielu takich, którzy jej pragną, którzy uczynili wiele, aby się odbyła i aby przyniosła obfite owoce. Ufam, że będzie wielkim impulsem do odbudowy w sobie, Kościele i kraju nadziei na dobro, na nowy porządek społeczny i da siły, aby w tym kierunku działać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: O. prof. Kijas OFMConv: Kardynał Wyszyński to patron sytuacji beznadziejnych - Portal i.pl

Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska