MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od katastrofy kolejowej w Otłoczynie mija właśnie lat czterdzieści i cztery

Szymon Spandowski
Pierwszym dziennikarzem, który pojawił się na miejscu katastrofy pod Otłoczynem był reporter toruńskich "Nowości" Zbigniew Juchniewicz, który zabrał ze sobą również aparat fotograficzny. Spędził tam cały dzień, udokumentował wszystko. Relacjonował to co się tam działo aż do momentu, gdy po odblokowanym torze przejechał pierwszy pociąg, mijając wraki ustawione na poboczu przy pomocy dźwigu kolejowego.
Pierwszym dziennikarzem, który pojawił się na miejscu katastrofy pod Otłoczynem był reporter toruńskich "Nowości" Zbigniew Juchniewicz, który zabrał ze sobą również aparat fotograficzny. Spędził tam cały dzień, udokumentował wszystko. Relacjonował to co się tam działo aż do momentu, gdy po odblokowanym torze przejechał pierwszy pociąg, mijając wraki ustawione na poboczu przy pomocy dźwigu kolejowego. Zbigniew Juchniewicz
W poniedziałek 19 sierpnia mijają 44 lata od największej katastrofy kolejowej w powojennej historii Polski. Świadków i uczestników bardzo trudnej akcji ratunkowej prowadzonej w wąwozie pod Otłoczynem, jest już coraz mniej. Nam udało się dotrzeć do kolejnego. Mirosław Bachor w 1980 roku miał 20 lat, od roku pracował w Państwowej Straży Pożarnej w Toruniu.

19 sierpnia 1980 roku o godzinie 3.55 na toruński Dworzec Główny przyjechał pociąg relacji Kołobrzeg - Warszawa. Tu odczepiono od niego dwa wagony i podłączono do składu nr 51130 relacji Toruń - Łódź Kaliska. Skład ten wyruszył w podróż do Łodzi o godzinie 4.18. Opóźniony, ponieważ musiał poczekać na pociąg kołobrzeski. Dwie minuty później z bocznicy w Otłoczynie, ignorując znak „Stój”, wytoczył się pociąg towarowy nr 11599. Rozerwał blokadę zwrotnicy i po niewłaściwym torze ruszył w stronę Torunia. Około godziny 4.30 oba pociągi zderzyły się. Osobowy jechał wtedy z prędkością ponad 80 kilometrów na godzinę, towarowy miał na liczniku ok. 33 km/h. W wyniku zderzenia pierwszy wagon składu osobowego został całkowicie zmiażdżony. Na miejscu zginęło 65 osób, dwie następne zmarły z powodu odniesionych ran.

- Miałem wtedy 20 lat, pracowałem w straży od roku - wspomina Mirosław Bachor. - To co tam zobaczyłem, było przerażające i chociaż w straży przepracowałem w sumie 33 lata i różne nieszczęścia widziałem, ta katastrofa była największa.

Pan Mirosław był wtedy kierowcą komendanta wojewódzkiego PSP Karola Krajniaka, który kilka lat temu również podzielił się z nami swoimi przejmującymi wspomnieniami z tamtego tragicznego dnia. Zresztą chyba dla każdego, z kim na ten temat rozmawialiśmy, życie dzieliło się na to przed katastrofą w Otłoczynie i na to po niej, z piętnem wspomnień z 19 sierpnia 1980 roku.

- Między Toruniem i Otłoczynem jeździłem wtedy kilka razy - opowiada Mirosław Bachor. - Najpierw przyjechałem tam z komendantem, później jeszcze przywoziłem inne osoby. To było straszne. Ludzie przygnieceni wagonami, których bez dźwigu nie można było ruszyć. Nie mieliśmy wtedy takiego sprzętu, jakim teraz dysponuje straż pożarna. Były palniki, ale nie można ich było użyć, ponieważ z rozbitych lokomotyw wyciekło paliwo. Były podnośniki pneumatyczne, jednak do podniesienia wagonu kolejowego potrzebny był dźwig i to kolejowy, ponieważ dostęp do miejsca katastrofy był utrudniony. Taki dźwig przyjechał z Łodzi Kaliskiej dopiero po godz. 14.

Tuż po katastrofie, ci którzy dali radę wydostać się z wagonów o własnych siłach, na ogół w stanie szoku, rozbiegli się po lesie. Dotarli do szosy, skąd zabrali ich przejeżdżający kierowcy. Inni podróżni ruszyli z pomocą pozostałym. Wśród nich był pewien mężczyzna, który tuż przed katastrofą wybrał się do toalety. Ta w pierwszym wagonie była jednak zajęta, podobnie jak ta w drugim. Spacer po pociągu w poszukiwaniu wolnego ustępu uratował człowiekowi życie.

- Pamiętał, że miał całe ręce we krwi i tymi rękami ludzi wyciągał - mówi pan Mirosław.

Do katastrofy doszło w wąwozie, rannych i zmarłych trzeba więc było wynosić na wojskowych noszach. Pierwszych zabierały karetki pogotowia zatrzymujące się na brzegu lasu, natomiast zwłoki były układane na wzniesieniu, pakowane do worków i przewożone do kostnicy w Toruniu. Część z nich udało się wydobyć dopiero wtedy, gdy dźwig kolejowy zaczął podnosić rozbite wagony.

- Z maszynistów przeżył tylko Gerard Przyjemski z pociągu osobowego - mówi Mirosław Bachor. - Był jednak zakleszczony między silnikiem i chłodnicą lokomotywy, trzeba go było wydobyć przez wycięty w lokomotywie otwór. Pamiętam ciała pozostałych maszynistów. Leżały z odciętymi nogami.

Badająca wypadek komisja orzekła, że wypadek spowodował maszynista pociągu towarowego, który wyjeżdżając bez zezwolenia z Otłoczyna o godz. 4.20, rozpoczynał 20 godzinę służby. Pociąg prowadził jednak w pełni świadomie, co więcej, uzupełnił dokumentację, wpisując godzinę odjazdu. Musiał więc być przekonany, że wszystko jest w porządku. Zdaniem kolejarzy z Torunia, z którymi również przy okazji jednej z kolejnych rocznic rozmawialiśmy, maszynista ruszył zgodnie z planem. O godzinie 4.20 na zewnątrz było jeszcze ciemno, zapalił więc światło w kabinie, aby wpisać godzinę odjazdu. W tym momencie przestał jednak widzieć to, co działo się na zewnątrz, a tam mógł się akurat zmienić znak na semaforze, bo przecież trzeba było przepuścić opóźniony pociąg z Torunia. Kolejarze mówili o tym już w 1980 roku, ale nikt ich wtedy nie chciał słuchać.

Archiwalne zdjęcia miasta - grupa Toruń Retro!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Raport z kadry przed meczem z Portugalią

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska