Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po nitce do kłębka

Redakcja
Jeśli dobrze pomyśleć, fach krawiecki to skarb w rękach, umiejętność, której ludzie zawsze będą potrzebowali.

<!** Image 2 align=none alt="Image 208899" sub="- Krawcowa musi umieć wszystko
- mówi Dorota Schneider. Od 3 lat „na swoim”. Do jej zakładu, zlokalizowanego w centrum miasta, przyjeżdżają ludzie z odległych nawet dzielnic. Większość to stali klienci, którym kiedyś ktoś polecił panią Dorotę. Na odchodnym wielu z nich żegna się tym samym zwrotem: „To do następnego razu”.
[Fot.: Tymon Markowski]">

Jeśli dobrze pomyśleć, fach krawiecki to skarb w rękach, umiejętność, której ludzie zawsze będą potrzebowali.

Nawet wtedy, gdy zabraknie pieniędzy na chleb, człowiek zawsze będzie musiał zatroszczyć się o to, co włożyć na grzbiet. Jeden kupi najtańszą „chińszczyznę”, drugi pójdzie do lumpeksu, a trzeci wyjmie z szafy stary płaszcz czy spodnie. I prędzej czy później potrzebna będzie krawcowa, ale nie ta od krawiectwa wysokiego i chudych modelek, lecz taka, która zaceruje, zwęży, skróci, naprawi, przenicuje, czyniąc z marnującego się w szafie żakietu rzecz na powrót użyteczną, a nawet modną.<!** reklama>

Najtrudniej zacząć

Największym wrogiem Grażyny Wróblewskiej, toruńskiej krawcowej z 18-letnim stażem, która zawsze pracowała u kogoś, był strach. Jak większość koleżanek po fachu, marzyła o własnym malutkim zakładzie, w którym byłaby sobie szefem i pracownikiem, gdzie nikt nie stałby jej nad głową, nie krytykował i nie gonił. Był tylko problem z podjęciem decyzji. Okazja nadarzyła się sama, gdy szef ostatniego zakładu pracy pani Grażyny podziękował jej za współpracę.

- Wtedy pojawiła się szansa na dofinansowanie z urzędu pracy. Bałam się, czy będzie klient - wspomina kobieta. Obawy rozwiały się szybko.

Zadziałała fachowość krawcowej i wkrótce pocztą pantoflową, na zasadzie jedna pani drugiej pani, rozeszła się wieść po okolicy, że w punkcie krawieckim przy Łyskowskiego można tanio i dobrze odzież zreperować albo przerobić.

Nie ma rzeczy, której nie umiałyby uszyć, bo w swoim życiu szyły już prawie wszystko. Spodnie, żakiety, sukienki, plecaki, bieliznę pościelową, płaszcze, tapicerkę do mebli. Większość zakładów odzieżowych, w których pracowały, zarówno państwowych, jak i prywatnych dzisiaj nie istnieje. Nie ma też, poza nielicznymi wyjątkami, szkół, w których uczyły się teorii zawodu.

Krawcowej tutaj nie było

Lidia Rakowska (20 lat w zawodzie) na swoim jest dopiero od sześciu miesięcy. Wybrała pawilon przy ulicy Sandomierskiej na bydgoskich Kapuściskach i chyba był to strzał w dziesiątkę. Na terenie sporego blokowiska są sklepy, poczta, stomatolog, nawet usługi weterynaryjne, ale nie było, jak dotychczas, krawcowej, oferującej usługi napraw i przeróbek.

Aż trudno uwierzyć, że w niewielkiej budce zmieściło się tyle sprzętu. Na honorowym miejscu trzy maszyny do szycia japońskiej marki Juki, cieszącej się uznaniem wśród najlepszych krawcowych. Po prawej stronie - stół do wykrojów. Dalej - deska do prasowania, a na niej profesjonalne żelazko z wytwornicą pary. - Prasuje się dużo.

Czasem panowie przynoszą koszule tylko po to, żeby je wyprasować, bo sami nie umieją - mówi pani Lidia. Krawiectwo ma w genach, odziedziczone po babci i mamie. Zawodu uczyła się w latach 80. ubiegłego wieku i okres ten wspomina najlepiej: - Zaczynałam jako szwaczka w bydgoskim Modusie, gdzie zresztą skończyłam szkołę przyzakładową.

Potem uczyłam się zaocznie w technikum i przeszłam do prywatnej firmy, gdzie wynagrodzenie było dwa razy wyższe. Zaczęły wtedy powstawać firmy prywatne, które szukały ludzi do pracy. Nawet podbierano sobie fachowców. To były fajne czasy...

Fajne czasy skończyły się w połowie lat 90. wraz z napływem taniej odzieży z Chin. Prywatne firmy zaczęły znikać z rynku, a te, które na nim pozostały, walczyły o przetrwanie, chwytając się wszelkich możliwych sposobów.

Czasem przychodzą po latach

- To, co dzieje się po roku 2000, jest jak horror. Praca od szóstej rano do Bóg wie której. Pensja - najniższa krajowa, a reszta nieoficjalnie w kopercie. I traktowanie się zmieniło. W ostatniej firmie... nie powiem, żebym się czuła szanowana - nie ukrywa Lidia Rakowska, technolog odzieżowy.

Dzisiaj kobieta nie ma powodów do narzekań, mimo że styczeń i luty nie należały do najlepszych miesięcy. Tak jest zresztą od zawsze. Po nowym roku usługi krawieckie przeżywają trudniejsze chwile, by odrodzić się wiosną i latem.

- W prywatnych firmach latem miałyśmy zakaz urlopów. Tyle było zamówień - przyznają krawcowe.

Zakład pani Haliny (imię zmienione na jej prośbę) powstał 12 lat temu, kiedy jeszcze nikt nie myślał o unijnych dotacjach, ale były to też czasy, w których konkurencja na rynku usług krawieckich była mniejsza. Pierwsze, co rzuca się w oczy po wejściu do pracowni, to długi stojak na ubrania, oblepiony ze wszystkich stron marynarkami, płaszczami, kurtkami i czym się tylko da. Odzieży jest tak dużo, że trudno już tam cokolwiek powiesić.

Kolejne sztuki ubrań po prostu kładzie się na gromadkę. - Są to nieodebrane rzeczy. Niektóre leżą tu od dwunastu lat. Oczywiście niezapłacone, bo płaci się przy odbiorze. Zdarza się, że nawet po kilku latach ktoś się jeszcze zgłosi i wtedy bardzo mi dziękuje - mówi krawcowa. Przyznaje z rezygnacją, że dla jej punktu krawieckiego najlepsze czasy minęły.

- Szło dobrze, nawet bardzo. Ale dzisiaj ludzie nie mają pieniędzy. Stękają, wydziwiają, a przecież ja mam te same stawki od dziesięciu lat. Wszyscy chcieliby, żebym za darmo robiła - mówi kobieta. Nie ukrywa, że, oprócz ogólnego kryzysu, przytłoczyła ją konkurencja.

Bez namysłu potrafi wymienić sześć podobnych zakładów w promieniu kilkuset metrów, które powstały w ostatnich latach. - Gdyby ktoś mi zaproponował teraz pracę w zakładzie, to poszłabym bez namysłu - dodaje, spoglądając na niemiecką maszynę marki Textima, liczącą sobie blisko 30 lat, ale ciągle jeszcze na chodzie.

- Sprzęt musi być profesjonalny. Maszyna z hipermarketu długo by nie pociągnęła - mówi Dorota Schneider z zakładu krawieckiego przy przy ul. Matejki 4 w Bydgoszczy. Przychodzą tu ludzie nie tylko ze Śródmieścia, ale i z odległych dzielnic miasta, a nawet z podmiejskich miejscowości.

- Na brak pracy nie narzekam. Mam wielu stałych klientów - mówi, nie odrywając się od pracy, bo zlecenia czekają - długi stojak obwieszony kurtkami i płaszczami oraz kilkadziesiąt woreczków na podłodze z przypiętymi karteczkami, a na każdej z nich nazwisko klienta, nazwa odzieży i usługa, którą trzeba wykonać (skrócenie, wszycie zamka, zwężenie). Terminy: najdłuższe do 10 kwietnia.

- Różne rzeczy ludzie przynoszą. Co kto ma. Jedni nowe, inni z lumpeksu. To da się poznać po zapachu. Ciuchy z lumpeksu są gatunkowo lepsze. Czasem nowa rzecz jest tak źle uszyta, że głowa boli. Szwy się rozchodzą, ramiona i nogawki są nierówne.

Czasem i dwa centymetry różnicy na długości nogawek spodni - mówi Dorota Schneider i pochyla się nad czarną sukienką, którą klientka przyniosła do zwężenia. Może od kogoś dostała, a może schudła. Pytać nie wypada, a nie każdy sam z siebie opowiada.

Nikt nad człowiekiem nie stoi

Maszyna marki Juki („kiedyś singery były najlepsze”) brzęczy miarowo, czarna tkanina powolutku przesuwa się pod igłą. Gra cicho radio.

- To jest to. Praca spokojna. Sama sobie jestem szefem. Nikt nade mną nie stoi. I klienci są fajni. Uprzejmi, mili. Oczywiście raz na pół roku trafi się jakiś wariat - śmieje się Grażyna Wróblewska.

Agnieszka Chądzyńska z Torunia miała już dość niepewności i ciągłego zmieniania pracy: - Była szansa otrzymania dotacji, pojawiły się możliwości, żeby spełnić marzenia, no to się odważyłam. Bo ja zawsze chciałam mieć swój zakład - zwierza się kobieta.

Ruszyła dopiero w styczniu 2013 roku, ale już wie, że chyba się udało. Zanim jednak zdecydowała się na otwarcie własnego punktu, przeprowadziła rozpoznanie rynku i zapewniła sobie dwa źródła stałych zleceń.

- Oprócz przeróbek i poprawek dla indywidualnego klienta, szyję na zamówienie dla dwóch zakładów odzieżowych - mówi pani Agnieszka i ma nadzieję, że zakład jeszcze się rozwinie, a jej nie zabraknie wytrwałości i cierpliwości.

- Kokosów nie ma, ale człowiek jakoś żyje. Przez pierwsze dwa lata byłam na tak zwanym małym ZUS-ie. Wtedy było łatwiej, ale teraz też sobie radzę. Najważniejsze, że jestem niezależna - podkreśla pani Barbara. Jej usługi krawieckie od trzech lat cieszą się wzięciem wśród klientów, odwiedzających toruńskie targowisko „Maciej”. Dziś krawcowa płaci pełną stawkę ubezpieczenia społecznego czyli około 1000 zł i ponad 300 złotych czynszu za wynajem budki na targowisku, ale nie narzeka. Nie zraża jej nawet ogromna konkurencja. Oprócz niej na rynku działają bowiem cztery inne punkty usługowe.

- Trzeba sobie wszystko dobrze wyliczyć i jakoś się kręci - mówi pani Basia. Oprócz standardowych usług pogotowia krawieckiego, oferuje też haft maszynowy, a konkretnie haftowanie imion na ręcznikach.

Kroczek po kroczku

- Kiedyś było więcej zleceń, ale nadal jest praca. Nawet sobie pomagamy i jedna drugiej podsyła klientów, gdy sama nie umie czegoś wykonać lub nie ma czasu - mówi pani Aldona z Bydgoszczy. Od sześciu lat prowadzi punkt krawiecki na jednym z targowisk.

- To jest zawód, z którego zawsze da się wyżyć. Tylko małymi kroczkami, grosz do grosza i sumiennym trzeba być, bo to jest praca na czas. Nie można windować od razu ceny - przestrzega pani Grażyna - bo to odstrasza, a stały klient jest podstawą, nie wolno go stracić. Jeśli będzie zadowolony z wykonanej usługi, to wróci i jeszcze nowego klienta podeśle.

Pani Grażyna nie może zbyt długo rozmawiać, bo walczy z grypą: - To jest jedyny mankament. Nie może człowiek zachorować. Bo jak zachoruje, to nie zarabia - mówi kobieta. Niedawno szyła kapelusz dla... Chudego.

- To taka maskotka. Dziewczynka zgubiła kapelusik i trzeba było zrobić nowy - śmieje się krawcowa. Żadne zlecenie jej niestraszne.

Napisz do autora: [email protected]


Na swoim

Zamki, firanki, lumpeksy i ZUS

Pojawianie się w ostatnich latach punktów krawieckich to zasługa, m.in., funduszy unijnych. Bezrobotna krawcowa może uzyskać dotację, która z reguły wynosi ok. 20 tys. zł. Warunkami są, m.in., przygotowanie binzes planu, posiadanie lokalu i wkładu własnego w tej samej wysokości co dotacja. Działalność trzeba utrzymać minimum przez 12 miesięcy. Przez pierwsze dwa lata ulgą jest tzw. mały ZUS.

Pogotowie krawieckie to zazwyczaj jednoosobowy zakład usługowy, który trudni się przeważnie naprawą i przeróbką odzieży, rzadziej szyciem na miarę, choć i to nie jest wykluczone. Najczęściej, jak mówią krawcowe, wszywa się zamki błyskawiczne, skraca i zwęża lub poszerza spodnie albo spódnice, obszywa firanki i zasłony, przerabia płaszcze i marynarki.

Wśród klientów przeważają z reguły panie, choć nie brakuje i mężczyzn. Od czasu do czasu ktoś zamawia szycie na miarę. Większość zleceń to jednak przeróbki, w dużej mierze odzieży kupionej w lumpeksie. Wiele punktów krawieckich jest zlokalizowanych właśnie w pobliżu sklepów z odzieżą używaną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska