Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Project MESS: Dojrzały bałagan

rozmawia Dominika Kucharska, zdjęcia Natalia Kuligowska/052b
W pewnym momencie trzeba się zatrzymać, przeanalizować, co się ma i jak można nad tym jeszcze popracować. Wydaje mi się, że ten moment dla mnie właśnie nadszedł. Osiągnęłam to, co chciałam osiągnąć na tym etapie - mówi Martyna Drozdowska* w rozmowie z Dominiką Kucharską.

Nie rzucasz słów na wiatr. Gdy rozmawiałyśmy trzy lata temu, powiedziałaś: „Zobaczysz, uda mi się”. I dopięłaś swego.
Wiedziałam, co mówię (śmiech). To nie była moja fanaberia. Od samego początku wierzyłam w project Mess najbardziej ze wszystkich. Trzy lata temu dopiero zaczynałam. Od tego czasu zmieniło się wszystko - szycie, wzory, miejsce, w którym pracuję, mój zespół. Właśnie otworzyliśmy nowy showroom przy Gdańskiej. Rozrastamy się.

Wzory są inne, ale wciąż szalone…
Nadal stawiam na kolor, nietypowe połączenia, wyraziste printy. To akurat się nie zmienia. Każda kolekcja różni się od poprzedniej, ale zauważyłam pewną tendencję - zmierzam w kierunku coraz bardziej kobiecych ubrań. Kiedyś dominowały u mnie młodzieżowe kroje i wzory. Z tej młodzieżówki nie rezygnuję zupełnie, ale jest jej zdecydowanie mniej. Myślę, że w tym kierunku będę podążać. Chcę pozbawiać klasyczną elegancję nudy.

Na jednym ze spotkań biznesowych widziałam kobietę w komplecie od Ciebie. Marynarka plus spódnica. Tradycyjny krój, ale materiał w moro i kwiaty. Na tle zachowawczych szarości czy granatu robiły wrażenie!
I o to przełamanie właśnie mi chodzi! Przy tak wyrazistych tkaninach nie ma co szaleć z formą. Materiał sam w sobie jest na tyle piękny, że szkoda go niepotrzebnie ciąć. Niebawem pojawi się u nas dużo kolorowych damskich garniturów. Jeśli miałabym określić, jaka obecnie jest kobieta mess, to powiedziałabym, że to szalona bizneswoman, kobieta sukcesu.

Te zmiany, pójście w kobiecość, to przejaw tego, że sama dojrzałaś?
Myślę, że tak. Mój własny styl ubierania się i wizja ewoluują, ale słucham też klientek. W dążeniu do celu stawiam na swoim w stu procentach, ale jeśli słyszę, że fajnie, gdyby to było trochę dłuższe, bo klientce będzie wygodniej, to czemu nie? Te zmiany, o których mówiłam, sprawiły, że w moich ubraniach chodzą panie w różnym wieku. Dopiero co wyszła ode mnie klientka mająca 65 lat. Poprosiła o odrobinę dłuższy top niż ten, który oferuję standardowo. Zgodziłam się. Wyglądała rewelacyjnie! A to nie moja jedyna klientka w tym wieku.

Rozmiarówka Project MESS też dojrzała. Zdecydowałaś się dodać większe rozmiary.
Tak. Początkowo największym rozmiarem w moich kolekcjach było L, a i tak sprzedawaliśmy najwięcej XS. Dziś najpopularniejszy rozmiar to M. Jakiś czas temu doszło XL. Było na to zapotrzebowanie. Jednak nie ma co ukrywać, że nadal to ubrania nie dla każdego. Skłamałabym mówiąc, że w tych fasonach dobrze będzie wyglądać kobieta nosząca rozmiar 50. W sportowej kurtce tak, ale w dopasowanej sukience z wycięciem już nie.

Na dobre rozgościłaś się na polskim rynku modowym. Jak oceniasz tę branżę?
Jest kilka rzeczy, które mnie wkurzają. Rok po tym, gdy otworzyłam firmę, nastąpiła istna eksplozja marek odzieżowych. Miałam wrażenie, że codziennie pojawia się w branży ktoś nowy. I to nie były firmy, a osoby siedzące w domu, które szyjąc w jakiś sposób chciały sobie dorobić. Bez kosztów prowadzenia działalności czy opłacania pracowników mogły sprzedawać po znacznie niższych cenach. A pomysły? Tkanina dresowa i poliester. Wszystko to było do siebie bardzo podobne. Trochę nam to psuło rynek, ale te marki tak szybko, jak się pojawiły, tak szybko znikały. Było też kilka głośnych spraw, kiedy marka reklamowała się jako polski dizajn, handmade, a ubrania przyjeżdżały nie wiadomo skąd i w Polsce przyklejano tylko metkę. Całe szczęście tego typu oszustwa są szybko wykrywane i nagłaśniane.

A co Ci się podoba?
Fast fashion, czyli wypuszczanie krótkich kolekcji, ale znacznie częściej. Takie działanie wymusili kupujący. Funkcjonujemy w czasach, kiedy już po miesiącu klientowi kolekcja wydaje się stara. Produkowanie wielkich ilości z danego modelu czy wzoru opłaca się tylko wielkim markom. Żyjemy szybko, nudzimy się w mig, chcemy wciąż czegoś nowego - kolekcji dostępnej tylko w sklepie stacjonarnym lub tylko on-line, festiwalowej, promowanej przez kogoś znanego, bądź stworzonej w kolaboracji… Wciąż coś musi się dziać. Ale oczywiście są i takie ubrania, które sprzedają się doskonale przez cały rok.

Co jest Twoim evergreenem?
Kolekcja Floral Camo, którą promowała Osi Ugonoh. potem była kolekcja pepit, którą też szyliśmy bardzo długo. Zresztą sprzedaje się do dziś. Obecnie nie ma sensu kierować się porami roku. Kiedyś w modzie były dwa sezony, potem cztery, a z czasem każdy z nich był jeszcze bardziej rozdrabniany. Dlatego unikam schematyzowania wszystkiego. Nie mam zapisanych dat, kiedy wypuszczę coś nowego. Wpływa na to zbyt wiele czynników - chociażby pogoda czy nawet nastrój - żeby sztywno zakładać coś z góry. Raz zdarzyła nam się jeszcze inna sytuacja. Uszyliśmy kolekcję, wszystko było gotowe i zadzwoniła osoba z Czech, z którą współpracujemy. W jeden dzień wykupiła wszystko poza pojedynczymi sztukami.

Często zdarza Ci się taka międzynarodowa współpraca?
Mamy kilka osób, z którymi regularnie działamy. Teraz po głowie chodzi mi Hiszpania, bo odezwali się do mnie zainteresowani sprzedażą naszych ubrań właśnie w tym kraju. W Polsce kwiaty wciąż najchętniej nosi się wiosną i latem, a Hiszpanki po takie wzory sięgają przez cały rok. Nasze kwiatowe kolekcje byłyby więc idealne. Być może project MESS dotrze i tam. To by było coś.

Wspomniałaś o Osi Ugonoh, która promowała Twoją kolekcję. Sporo znanych osób sięga po Twoje ubrania. Jak do nich docierasz?
Oj, bardzo różnie. Nieraz kogoś poznam przez przypadek, innym razem ktoś sam się do mnie odezwie - tak było na przykład ze stylistką Margaret. Jeśli chodzi o Osi, to znałyśmy się długo. Z kolei niedawno spotkałam się z panią Kingą Kortą z „Żon Hollywood”. Najpierw trafiłam na jej konto na Instagramie i do niej napisałam. Zdziwiłam się, bo od razu dostałam odpowiedź. Bardzo spodobały jej się nasze ubrania. Z góry wiedziała, czego chce. Po project MESS sięgnęły też Marcelina Zawadzka czy Urszula Radwańska.

Pamiętam, gdy na samym początku mówiłaś, że marzysz, aby w Twoich ubraniach chodziła Rihanna. Marzenie wciąż to samo?
Tak! Niestety nie jest to takie proste (śmiech). Trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Ale myślę, że to kiedyś nastąpi. Z chęcią ubrałabym też Jennifer Lopez. Szaleję za tą babką i widzę ją w naszych ciuchach.

A gdzie Twoje zdjęcia na ściankach? Bywasz na salonach?
Nie bywam. Czasem słyszę, że powinnam, bo ta branża trochę tego wymaga, ale wolę siedzieć w pracowni. Wieczorem lubię się tam zamknąć i w ciszy dokończyć to, czego nie udało mi się zrobić w ciągu dnia. Parzę sobie kawkę i jest mi tam dobrze.

Rozmawiamy o sukcesach, ale moda to trudna branża. Miałaś kiedyś chwilę zwątpienia?
Nigdy. Bywało bardzo ciężko, ale ani razu nie pomyślałam, żeby to rzucić. Tę markę budowałam od zera. Nie miałam kapitału ani doświadczenia. Do teraz codziennie mierzę się z nowymi wyzwaniami. Taka praca wymaga wielu wyrzeczeń. Ja oddałam się jej w pełni, 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Życie prywatne poszło w odstawkę.

To jest najtrudniejsze?
Chyba tak. Był taki okres, kiedy miałam wrażenie, że już nikt ze mną nie wytrzymuje, bo prawie każda czynność kręciła się wokół MESS. Nawet rozmawiając z bliskimi mówiłam tylko o tym. Wiedziałam, że muszę zwolnić. I to nie znaczy, że wypada się z gry. Jest wręcz przeciwnie - nie zrobi się kolejnego kroku, jeśli się na chwilę nie wyluzuje, nie spojrzy na wszystko z pewnej perspektywy. Taka praca staje się stylem życia. Trwasz w tym, albo w pewnym momencie przenosisz to na dalszy plan, żeby skupić się na czymś innym. Pewnie przyjdzie taka chwila, kiedy będę chciała założyć rodzinę, i to nie znaczy, że wtedy project MESS zepchnę całkiem na bok. Wiem za to, że nie będę spełniona, jeśli w życiu będę robić tylko to, co robię teraz.

Twój facet za Tobą nadąża?
Czasem bywa trudno (śmiech). Ale udaje nam się. On jest zawodowym siatkarzem, więc rozumie wieczne rozjazdy i życie na wysokich obrotach. Rozumie też branżę, bo sam ma markę odzieżową. Projektuje ubrania sportowe. Wspieramy się wzajemnie.

Gdy komuś udaje się coś osiągnąć, lgnie do niego wiele osób, nie zawsze z dobrymi intencjami. Przejechałaś się na kimś?
Niestety tak, ale nie chcę o tym za dużo mówić. Cieszę się tylko, że to było zaraz na początku mojej działalności. W grę nie wchodziły duże pieniądze, a ja potrafiłam szybko się od tego odciąć. To była lekcja na całe życie. Dziś nie wiem, kto i co musiałby mi zaproponować, żebym weszła z nim we współpracę stricte finansowo-biznesową.

A gdyby ktoś chciał kupić Twoją markę?
Takie propozycje się pojawiają. Musiałaby to być naprawdę dobra oferta i jest jeszcze jedno „ale” - można kupić markę, jednak ja w niej zostaję i wciąż tworzę. Bardzo cenię to, co mam teraz. Bez zespołu, rewelacyjnych pań, które u mnie szyją, to by się nie udało. Właściwie co pół roku zatrudniałam nową osobę. Osób szyjących i krojących w Project MESS jest pięć. Z każdą z nich musiałam się dotrzeć, a na to potrzeba czasu. Nie oddałabym tego ot tak. Powtarzam często, że nie jestem projektantką, a raczej tworzę brand. Nie mam wykształcenia związanego z projektowaniem czy szyciem, nie rysuję… Jestem za to głową tego przedsięwzięcia. Odpowiadam za wzory, pomysły, marketing, zdobywanie kontaktów.

I może dlatego tak szczerze mówisz nie tylko o projektowaniu, ale i o sprzedaży ubrań Twojej marki?
Nie uciekam od tego i nie boję się słowa „komercja”. Trzeba robić to, co się chce, realizować swoje pomysły, a jednocześnie fajnie, z wyczuciem zahaczać o komercję. Przecież chce się te ubrania sprzedać. Sztuka dla sztuki? OK, jeśli ma się inne źródło utrzymania. Przez wiele lat w branży modowej to było tabu. Dziś o dążeniu do sprzedaży mówią wielcy projektanci. Wyzbywają się ściemy, że przyświeca im tylko wielka idea. W moim przypadku od idei i pasji wszystko się zaczęło, a dziś chcę, żeby coraz więcej kobiet chodziło w moich ubraniach, żeby były kolorowe, pewne siebie. Chcę, żeby te rzeczy znikały szybko z magazynu. Niestety na złoty środek nie ma uniwersalnego przepisu. Każdy musi znaleźć swój własny.

Co dziś Cię inspiruje?
Niezmiennie wszystko (śmiech). Fantastycznym źródłem inspiracji jest oczywiście internet. Uwielbiam też śledzić modę uliczną za granicą. Mam w planach kilkudniowe wyjazdy, aby podpatrywać, jak ubierają się mieszkańcy Londynu czy Hamburga.

A Bydgoszcz?
Lubię to miasto, mimo że często słyszę, że powinno mnie tu już nie być. W Bydgoszczy trzymają mnie ludzie, pracuje mi się tu bardzo dobrze, a na razie moje życie to praca. Gdyby nie mój zespół i pracownia, to rzeczywiście pewnie by mnie tu nie było. Zbudowanie zaufanej ekipy zajęło mi trzy lata, a i tak uważam, że poszło mi to dość szybko. Budować to w nowym miejscu od początku? Nie mam takiej potrzeby.

Jak oceniasz styl bydgoszczanek?
Brakuje im odwagi. Dla mnie najtrudniejszym krokiem jest właśnie przekonanie klientki, aby przymierzyła ciuch, bo często panie z góry zakładają, że to, co oferuję, jest zbyt szalone. Nie rozumiem, czemu czterdziestoparoletnia kobieta mówi, że jej to już nie wypada. Z reguły, gdy już odważą się coś przymierzyć, to wracają do nas po kolejne ubrania.

Tobie z kolei odwagi nie brakuje. Dumnie reprezentujesz markę.
Jak idę ulicą w swoich printach, to jest szaleństwo. A jeszcze lepiej, gdy idę ze swoim chłopakiem, który jest ponaddwumetrowym Mulatem i też lubi kolory. Wtedy w żartach pyta mnie: „Myślisz, że patrzą się na mnie czy na twoje spodnie?”. Ludzie się za nami oglądają, ale nam zupełnie to nie przeszkadza.

Czym nas zaskoczysz w najbliższym czasie?
Myślę nad męską kolekcją. Chciałabym przygotować chociaż 7-8 propozycji dla mężczyzn. Z najbliższych planów to tyle. Nie ma sensu przez cały czas przeć do przodu. W pewnym momencie trzeba się zatrzymać, przeanalizować, co się ma i jak można nad tym jeszcze popracować. Wydaje mi się, że ten moment dla mnie właśnie nadszedł. Osiągnęłam to, co chciałam osiągnąć na tym etapie. Otwarcie showroomu to wisienka na torcie. Zależało mi na miejscu, w którym klientki mogą przymierzyć ubrania, wypić kawę, porozmawiać ze mną, spędzić miło czas i zobaczyć, jak to wszystko powstaje. Od jakichś dwóch tygodni zmniejszam obroty. Wciąż biegam, coś załatwiam, wiszę na telefonie, ale znajduję też czas na inne rzeczy. Chcę jeszcze bardziej skupić się na jakości i zadbać o pewne detale, które też mają znaczenie. Bardziej dopracowane metki, wizytówki - to wszystko składa się na wizerunek marki, a w codziennej gonitwie nie ma czasu, żeby się tym zająć. potem przyjdzie czas na kolejne kroki. Dłuższe, ale z jeszcze większym rozmachem.

Martyna Drozdowska

rocznik 1989, w 2014 roku założyła markę odzieżową project Mess. W lipcu otworzyła swój showroom w Bydgoszczy. Studiowała filologię rosyjską na uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Bezkompromisowo dąży do realizacji swojej wizji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Project MESS: Dojrzały bałagan - Express Bydgoski

Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska