Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Radosław Smyk: - Pomoc młodym sportowcom sprawia mi dużą frajdę

Piotr Bednarczyk
Radosław Smyk twierdzi, że kulturystyka dla niego to nie dyscyplina sportu, tylko styl życia. Podporządkowuje jej 24 godziny na dobę
Radosław Smyk twierdzi, że kulturystyka dla niego to nie dyscyplina sportu, tylko styl życia. Podporządkowuje jej 24 godziny na dobę Archiwum/prywatne
Rozmowa z Radosławem Smykiem, „człowiekiem-orkiestrą” toruńskiego sportu.

Rozmawialiśmy kilka lat temu po jednym z sukcesów i wówczas twierdził Pan, że chyba zawiesi karierę. Długo jednak w swoim postanowieniu nie wytrwał. Kulturystyka jest jak narkotyk?

Nie ukrywam, że tak. Dla mnie kulturystyka to nie sport, ale styl życia. To nie tylko zwykłe treningi. To 24 godziny dziennie podporządkowane tej dyscyplinie, tak pod kątem żywieniowym, jak i regeneracyjnym czy treningowym. Jeśli ktoś złapie bakcyla w jakimkolwiek sporcie, to mimo że przychodzą słabsze dni, są chwile zwątpienia, sukcesy, postępy, napędzają do dalszej pracy. W tej chwili nie wyobrażam sobie życia bez kulturystyki.

No właśnie, czym różni się życie kulturysty od zwykłego śmiertelnika?

Różnice są duże. Zacznijmy od jedzenia. Zawsze twierdziłem, że formę „robi się” w kuchni. To 60-70 procent sukcesu. Reszta to - proporcjonalnie - trening i regeneracja. Każdy mój dzień zaczyna się od treningu „kardio”, czyli - w moim przypadku - marszu na bieżni. Potem muszę przygotować posiłki na cały dzień. Wszystko jest dokładnie zważone, nie ma niczego „na oko”. Oczywiście posiłki muszą być dokładnie dostosowane do etapu przygotowań - czy to jest budowanie masy, czy szlifowanie formy przed zawodami. Potem następuje trening popołudniowy lub wieczorny, typowo siłowy, no i to, o czym rzadko się mówi, czyli regeneracja. Generalnie całe swoje życie trzeba podporządkować uprawianiu kulturystyki.

Ponad rok temu zdecydował się Pan na przejście na zawodowstwo. Czym zawodowiec różni się od amatora?

Tak naprawdę - wszystkim. W zawodach zawodowców nie ma ludzi z przypadku, tu startują sami utytułowani ludzie, medaliści mistrzostw czy Pucharu Świata. Nie ma też podziałów na kategorie wzrostu. W amatorach startowałem z zawodnikami do 175 cm, teraz, w mojej kategorii Classic Physique, jest tylko rywalizacja open. Rozstrzał wzrostowo - wagowy jest ogromny. Limit wagowy jest dużo większy niż w amatorach. Dwa lata temu na weryfikacji ważyłem 79 kg, ostatnio 85, mogę więc się rozwijać. Inny jest też przebieg zawodów, pozy, tak więc widać, że to zupełnie inny poziom.

A pieniądze?

Są zarobki. Miejsca finałowe, czyli 1-6 w amatorach, nie wiązały się z żadnymi gratyfikacjami. Finał u zawodowców, to miejsca 1-5, co oznacza jakiś zarobek. Daleki od tego, ile dostają zawodowcy w innych dyscyplinach, ale zwracają się chociaż koszty wyjazdu.

Który swój występ, jako zawodowca, ceni Pan sobie najbardziej?

Trudno powiedzieć... Na pewno ten pierwszy, w Miami. To był debiut, pierwsza styczność z ligą zawodowców. Byłem piąty...

... czyli zarobił Pan pierwsze pieniądze...

Dokładnie. Poza tym USA to kolebka kulturystyki. Była to wartość dodana tej imprezy. Na równi stawiam ostatnie zawody w Chinach, gdzie również byłem piąty. Stawka była piekielnie mocna, więc z tej lokaty jestem naprawdę dumny. To były pierwsze zawody w historii rozgrywane na świeżym powietrzu, a w dodatku padał deszcz. Oprawa imprezy dorównała igrzyskom olimpijskim. Zarówno otwarcie, jak i zakończenie były fantastyczne. Przyznaję uczciwie, że zarówno mnie, jak i innym zawodnikom zakręciła się w oku łza. Nikt do tej pory nie przeżył czegoś takiego. W Chinach osiągnąłem też najlepszą formę, jak do tej pory.

Skąd zmiana image? Kiedyś był Pan perfekcyjnie ogolony, teraz startuje z brodą niczym jakiś wojownik.

Ten pomysł podsunęła mi moja fryzjerka Agnieszka Michalczyszyn. Przed startem w Miami poszedłem do niej i powiedziałem, że to będzie mój pierwszy występ wśród zawodowców, pełno zawodników, więc powinienem czymś się wyróżnić. No i coś tam wymyśliliśmy. Będąc w USA, zobaczyłem, jaki luz tam panuje, i po powrocie stwierdziłem, że trzeba pójść po bandzie. Powiedziałem - Aga, rób, co chcesz. Najpierw w ruch poszły włosy. Zobaczył mnie na treningu trener Arek Szyderski i zapytał, czy nie zmienię jeszcze brody. Myślałem, że to żart, ale ostatecznie postanowiłem to zrobić. No i na zawody do Grecji pojechałem już jako święty Mikołaj. Nie ukrywam, że wyróżniałem się w tłumie.

Oprócz uprawiania kulturystyki pracuje Pan zawodowo jako trener personalny, zajmuje się rodziną, organizacją wyjazdów innych sportowców, udziela się Pan charytatywnie, odwiedza przedszkola, szkoły, domy dziecka... Jak znajduje Pan na to wszystko czas?

Do tego, co robię, podchodzę z pasją i sprawia mi to frajdę. Nie wszystko trzeba przeliczać na pieniądze. Trenowanie innych zawodników lub osób chcących dbać o swoją sylwetkę i kondycję rozwija moją wiedzę. Z roku na rok trzeba się szkolić, kto się nie rozwija, ten się cofa. Dlatego nie myślę o tym, że nie mam czasu na niektóre przyjemności. Mam swoje pięć minut i staram się wykorzystać. Jeśli mogę gdzieś pomóc lub sprawić, że na twarzach dzieci pojawi się uśmiech, to to robię. To większa nagroda, niż rzeczy materialne.

Pomaga Pan też w przygotowaniach fizycznych różnym sportowcom, często nie patrząc na finanse.

Sam jestem sportowcem i wiem, jakich nakładów finansowych wymaga uprawianie każdej dyscypliny. Jeśli komuś pomagam, to głównie dlatego, że kiedyś lub teraz wiele osób mi też pomogło. Mam tu na myśli trenera Arka Szyderskiego i sponsorów, którym jestem wiele winien i będę im dziękował do końca życia. Dzięki nim mogę dalej startować i rozwijać się. Dlatego jest to frajdą dla mnie, że ja teraz też mogę komuś pomóc. Wiem, co to oznacza.

Kiedyś zajmował się Pan przygotowaniami fizycznymi toruńskich żużlowców. Ilu z nich pozostało w Pana „stajni”?

Obecnie dwóch, czyli Adrian Miedziński i Igor Kopeć-Sobczyński. Znam ich od deski do deski, wiem, jakie mają lepsze i słabsze strony, na co sobie pozwolić w przygotowywaniu ćwiczeń. Miałem rozmowy z Tomkiem Bajerskim w sprawie prowadzenia całej drużyny, ale doszliśmy do wniosku, że i tak prowadzę całą, bo poza Adrianem i Igorem reszta to zawodnicy przyjezdni. Nie ma ich na miejscu, a ja nie jestem zwolennikiem przygotowywania kogoś online. Jeśli ktoś nie chce trenować, to nikt go na odległość nie zmusi. Prowadzenie zawodników przez telefon, maila czy inne aplikacje, na dłuższą metę nie zdaje egzaminu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska