Podobno każdy ma jakiegoś trupa w szafie. A już każdy naród, to trupów ma z reguły zatrzęsienie, bo trudno doszukać się jakiejś nacji, która wieki całe szlachetna była do bólu, walczyła tylko za wolność waszą i naszą, i nigdy nikogo nie niewoliła nawet odrobinę… Potem jedni jakoś się z tymi traumami biorą za bary, a drudzy niespecjalnie, bo po co psuć nastrój. Ot, choćby Francuzi nasi kochani, których ponoć uczyliśmy używania widelców. Kiedy rozpadało się imperium kolonialne, mieli swoje jądra ciemności. A najciemniejsze było w Algierii.
I tak naprawdę niewiele znajdziemy choćby filmów na temat tamtej wojny. Nie ma żadnych „Plutonów” czy „Ofiar wojny”, które wstrząsały Ameryką po Wietnamie… I dlatego „Komando Breitnera” – świeżutka premiera HBO GO – to smakołyk, nie tyle filmowy, co kontekstowy. Choć smakołyk z lekka dziwaczny. Trochę tu kopii „Czasu Apokalipsy”, trochę kliszy „Parszywej dwunastki”, tyle że wszystko w komicznie zminiaturyzowanej, bezrozmachowej wersji. Trochę filmu akcji, i jednak trochę rozliczeniówki - bo w czasie tamtej wojny z narodu mającego o sobie mniemanie wybitne, wylazły przecież upiory i bestie wyjątkowej szpetoty.
Tak więc mamy końcówkę algierskiej batalii, w której obie strony prześcigają się w makabrze. Na terytorium kontrolowanym przez partyzantów znika oficer z wybitnej rodziny. Nie wiadomo, czy nieprzyjaciel go schwytał i złamał, czy po prostu pułkownik zginął. Do wyprawy po pamiątkę po nim – żeby było co do trumny schować – zostaje szantażem zmuszony pan Breitner. Weteran z Indochin, alkoholizujący się namiętnie w wyniku traum. Breitner werbuje cudaczne komando, złożone z żołnierzy-skazańców oraz dwóch pań, Azjatki i Algierki. I całą gromadką zanurzają się w piekle.
Co tu jest najciekawszego? Udało się na pewno pokazać - i to bez gadulstwa – paskudny społeczny splot, jaki mieliśmy w rozpadających się koloniach i dylematy, jakie towarzyszyły ludziom w ten splot wkręconym. Choćby żołnierzom – bo jak zlepić sobie w głowie patriotyczne ideały z codziennym zezwierzęceniem? W paru scenach sugestywnie oddano też makabrę tej zapomnianej wojny, okrucieństwo zarówno ze strony francuskich spadochroniarzy, partyzantów, jak i zwykłych bandziorów. Szczerze mówiąc makabry jest tyle, że po pierwszych scenach zacząłem się zastanawiać, czy nie ona jest sednem tej opowieści…
Problem w tym, że twórcy filmu nie bardzo potrafili się zdecydować, w stronę jakiego kina maszerują. Do tego mimo pewnej namiastki epickości - którą naganiają wielkie przestrzenie - cały film zmienia się w bardzo kameralną rozgrywkę. Zaczynamy nawet odnosić wrażenie, że to bardziej awantura w barze niż poważna wojna, bo wszyscy się tu znają, kiedyś się już spotkali, albo są ze sobą spokrewnieni. Nie wyszło też tak naprawdę studium ludzi, którzy dostają w łapy boską moc zadawania śmierci lub pozostawiania przy życiu. Bo niestety „Czasem Apokalipsy” ten film na pewno nie jest.
echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?