Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spod Ekranu: "Green Book" - ty też masz zieloną książeczkę [recenzja]

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Jeden z dwóch głównych bohaterów filmu „Green Book” to człowiek wyrafinowany tak, że aż zęby bolą. W pewnym momencie odkrywa jednak proste, życiowe przyjemności. I sam film to też trochę taka prosta przyjemność.

Nie jest intelektualnie trudny, przesłanie jest jasne, przewidywalne i bezbolesne. A możemy się tym filmem zauroczyć, niezależnie od stopnia naszego wyrafinowania osobistego. I to na lata.

„Green Book” sprzedawany jest ludowi jako komedia, co w takich przypadkach zawsze jest lekko złudne, bo nie oglądamy filmu, na którym rechoczemy z kolejnych grepsów. To raczej takie „kino pogodne” - bo w możliwie lekkiej i nienadętej tonacji mówiące nam o problemach wagi ciężkiej. I na pewno nie będzie nas po tym filmie bolała gęba od śmiechu. Ale za to wyfruniemy z kina leciuchno, jak te piórka.

A oglądamy opartą zresztą na faktach historię z roku 1962, czyli czasów, kiedy w Nowym Jorku było już niby tak jak dziś, ale na południu Afroamerykanie wciąż korzystać musieli z oddzielnych wychodków, a o wejściu do lepszej knajpy mogli pomarzyć. Czarnoskóry wirtuoz fortepianu i erudyta, doktor Shirley - który Nowy Jork ma u stóp - postanawia ruszyć na głębokie południe Stanów z recitalami. Wie, że czeka go permanentna walka o godność, nie tylko z prostakami, ale też ludźmi, którzy uważają, że równie kulturalnie jest słuchać Chopina i być rasistą. Zabiera więc w drogę słynną „zieloną książeczkę” - wykaz moteli, w których mogą spać „kolorowi” - oraz cwaniaczka i osiłka z nizin, Tony’ego Villalongę, jako kierowcę i ochroniarza.

I jako przyjaciela, jak się rzecz jasna okaże, bo to naprawdę prosta historia. Oparta oczywiście na kompletnie odmiennym duecie - może ciekawszym niż zwykle, bo to pan czarny jest tym wyrafinowanym z klasy wyższej, a pan biały to socjalny dół, co dnia walczący o pieniądze na czynsz. O czym jest więc ten film? Na pewno nie tylko o końcówce oficjalnego rasizmu, bo świat zielonych książeczek, uprzedzeń i ksenofobii, wciąż przecież kwitnie w naszych głowach. To ballada o tym, jak różnorodność nas wzbogaca, a jak życie w ideowej puszce nas hamuje. To historia o społecznej alienacji i jednocześnie kino drogi o przyjaźni i szacunku, które dojrzewają, mimo, że bohaterów dzieli wszystko. To również przy okazji świetna lekcja, jak godnie radzić sobie w sytuacjach społecznego odepchnięcia.

Ten film nie byłby tak smaczny, gdyby nie aktorzy, Viggo Mortensem i Mahershala Ali, nad którym pieją teraz wszyscy. I słusznie, choć jak dla mnie ciekawszą kreację stworzył w pokazywanym teraz w HBO trzecim sezonie kultowego „Detektywa” – to zresztą trzy role w jednej, bo bohater kompletnie się zmienia na przestrzeni lat. A co do „Green Booka”, to najbardziej zaskakujące jest to, że zrobił go facet, który zasłynął kiedyś “Głupim i głupszym”... Cóż, nauczka dla nas, żeby nikogo w życiu nie skreślać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Spod Ekranu: "Green Book" - ty też masz zieloną książeczkę [recenzja] - Nowości Dziennik Toruński

Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska