Alicja Strzelczyk-Brąszkiewicz

W sobotę obchodzimy Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej

Mój ojciec, który pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym w Warszawie jako triangulator, na tle wieży triangulacyjnej Fot. nadesłane Mój ojciec, który pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym w Warszawie jako triangulator, na tle wieży triangulacyjnej
Alicja Strzelczyk-Brąszkiewicz

Dokończenie wspomnień o kpt. inż. Longinie Bobrowiczu, który we wrześniu 1939 r. przewoził do Lwowa zasoby Wojskowego Instytutu Geograficznego z Warszawy.

18 września, koło wsi Posuchów na Ukrainie, oddział transportujący archiwum został rozbity. Mój ojciec wraz z innymi jeńcami, wśród których oprócz oficerów Wojska Polskiego znajdowali się przedstawiciele inteligencji polskiej, zostali wtłoczeni do wagonów towarowych. Po około 12 dniach jazdy w zaplombowanych wagonach dotarli do Starobielska.

W obozie w Starobielsku

Jeńcy zostali zakwaterowani w strasznym ścisku na terenie dawnego klasztoru. Umieszczono tam wielopiętrowe prycze. Jedzenie było skąpe, ale do wytrzymania.

Nieco lepiej traktowano oficerów od majora wzwyż. Dostawali nieco obfitsze wyżywienie, nie przydzielano ich do robót porządkowych, mieli luźniejsze pomieszczenia mieszkalne. Wśród jeńców utrzymywały swą moc obowiązki wynikające z posiadanej rangi.

Handel posiadanymi przedmiotami z obsługą obozu był na porządku dziennym. Najchętniej sowieci kupowali zegarki i wieczne pióra. Za otrzymane pieniądze można było kupić w sklepiku coś do jedzenia.

Pomimo nachalnej propagandy, mającej na celu łamanie patriotycznej postawy jeńców, wśród nich była wielka solidarność. Często pieniądze zarobione ze sprzedaży rzeczy osobistych składano do wspólnej kasy, żeby pomóc kolegom, którzy nie mieli nic do sprzedania.

Pomagano sobie także w inny sposób. Mój ojciec szył kolegom rękawice, jak donosił w liście do rodziny w Warszawie jeden z jego kolegów współjeńców.

O obecności ojca w obozie w Starobielskim poświadcza, nieliczna co prawda, korespondencja, ale też fakt, że na jednej ze ścian obozu alianci znaleźli jego podpis. Został on sfotografowany i przesłany starszemu bratu, Czesławowi Bobrowiczowi, który wówczas walczył na Bliskim Wschodzie.

W obozie codziennie potajemnie zbierano się na modlitwy, a w niedziele księża odprawiali msze święte. Pomimo srogich zakazów, co dzień rano jeńcy zbierali się do pacierza i sami organizowali wiele odczytów na rozmaite tematy.

Mógł wyjść na wolność

O losie swego syna Longina dowiedział się jego ojciec, a mój drugi dziadek, Josef Babravicius, który był Litwinem, solistą w operze w Kownie. Napisał do Longina, że jest w stanie załatwić mu zwolnienie z niewoli pod warunkiem, że jako syn Litwina podpisze wniosek o udzielenie mu obywatelstwa litewskiego. „Ojciec plecie bzdury” - napisał oburzony mój Tata do Mamy.

Mimo że horoskopy były ciemne i tajemnicze, pewnego dnia wśród jeńców rozeszła się wieść o możliwości opuszczenia Starobielska. Olbrzymia większość wierzyła święcie w lepsze jutro. Wszyscy przeto w dniach następnych wyczekiwali na swoją kolejkę z niepohamowaną niecierpliwością i zdenerwowaniem.

5 kwietnia 1940 roku została wyczytana pierwsza partia licząca 195 nazwisk. Na jednej z takich list widnieje pod numerem 194 nazwisko mojego Ojca. Jeńcom kazano pośpiesznie składać rzeczy i zebrać się na godzinę 12 w cerkwi centralnej na rewizję.

„Po godzinnej, bardzo szczegółowej rewizji, podczas której odebrano przedmioty metalowe, listy i notatki, przyjaciele nasi poczęli gęsiego wynurzać się z cerkwi, dążąc w tym szyku wprost do bramy. Wszyscy pozostający w obozie tworzyli po obu stronach gęsty szpaler. Żegnaliśmy ich znakiem krzyża i stłumionymi okrzykami: Niech żyje Polska!” - wspominał po latach ppłk Mieczysław Szumański, jeden z nielicznych, któremu uda się uciec z obozu.

Listy pełne nadziei

W połowie 1940 roku moja babcia ze strony ojca, która znalazła się z nami w Warszawie, zaczęła otrzymywać listy od swojego najmłodszego syna, Witolda Lebiedzińskiego, którego sowieci złapali na granicy z Generalną Gubernią i wysłali na roboty pod Kazań. Tam pracował przy wyładunku towarów z barek na Wołdze.

W połowie 1941 (!) roku napisał do babci, że nawiązał kontakt z Longinem, który jest zdrów, ale nie wolno mu pisać, i że następnym razem przyśle list od niego.

Z wiadomościami zawartymi w tym liście wiązaliśmy wiele nadziei, ale wszystko to okazało się wierutnym kłamstwem. Witold nie miał kontaktu z bratem Longinem, to była dezinformacja.

- Nazwisko mojego ojca Longina Bobrowicza figuruje w Księdze Cmentarnej Charków w wykazie „Jeńcy obozu w Starobielsku zamordowani w siedzibie charkowskiego Zarządu NKWD w kwietniu i maju 1940 roku, spoczywający na Polskim Cmentarzu Wojennym w Charkowie”.

W czerwcu 1941 roku Niemcy napadły na ZSRR i korespondencja się urwała. Ten syn mojej babci zginął w niewiadomych okolicznościach na terenie ZSRR.

Moja babcia miała trzech synów, z których dwóch zginęło u Sowietów. Po wojnie, decyzją ministra obrony narodowej z 2007 roku, mój ojciec wraz ze wszystkimi jeńcami straconymi w obozach sowieckich został awansowany o jeden stopień, do rangi majora i uhonorowany tytułem Bohatera Listy Katyńskiej.

Dzisiaj, w sobotę 13 kwietnia, w rocznicę opublikowania przez Niemców w 1943 roku informacji o odkryciu w ZSRR masowych grobów oficerów polskich, obchodzony jest Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej. Związek Radziecki przyznał się oficjalnie do popełnienia zbrodni dopiero po 50 latach od dokonania mordu, tj. 13 kwietnia 1990 roku. W uroczystościach w Warszawie w Muzeum Katyńskim uczestniczą przedstawiciele Rodziny Katyńskiej z Torunia.

Alicja Strzelczyk-Brąszkiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.