Jolanta Siwek i Marcin Michalski, małżeństwo z Chełmży, znaleźli się w gronie turystów ewakuowanych z Tbilisi z powodu wojny gruzińsko-rosyjskiej.
<!** Image 2 align=right alt="Image 92897" sub="Pierwsze ślady wojny widać było już we Władykaukazie. Jolanta Siwek i Marcin Michalski postanowili wracać z Gruzji do Polski specjalnym samolotem / Fot. tatry.prv.pl">Jola i Marcin mieszkają w Chełmży. Ona pracuje w placówce opiekuńczej w Głuchowie, on jest nauczycielem wychowania fizycznego w szkole w Łysomicach.
7 sierpnia przez Wilno dotarli do Tbilisi. Wyjazd do Gruzji planowali od dawna. Zdawali sobie sprawę z napiętej sytuacji w tym rejonie, ale liczyli, ze w czasie ich wyprawy panować będzie tam względny spokój.
Jednak już drugiego dnia pobytu zaczęli wyczuwać, że są problemy. Gospodyni z kwatery w Tbilisi odradziła jazdę do Gori. Zmienili plany, ale po drodze w inne rejony Gruzji widzieli posterunki z uzbrojonymi policjantami oraz młodymi mężczyznami.
- W czasie podróży do Kazbegi nadszedł pierwszy niepokojący SMS z Polski. Od Polaków podróżujących innym samochodem dowiedzieliśmy się, że szykuje się wojna, ale raczej nie powinna wyjść poza granice Osetii Południowej - mówi Marcin Michalski.
<!** reklama>Tego samego dnia w telewizji wysłuchali orędzia prezydenta Saakaszwiliego. Ogłosił stan wojenny. Rodzina z Polski zaczęła przesyłać coraz dramatyczniejsze SMS-y. Następnego dnia dowiedzieli się, że o godzinę 22 mają być w polskiej ambasadzie w Tbilisi. Byli wtedy w trakcie wyprawy na lodowiec Kazbek. Po wariackiej jeździe przez góry po ciemku z miejscowym kierowcą dotarli na czas do ambasady. Urzędnicy kazali im jednak przyjść następnego dnia.
- Rano poszedłem na zakupy. Pod parlamentem widziałem koczujących uchodźców. Hotel „Mariott” wyglądał jak twierdza przygotowująca się do obrony. Barykady i mnóstwo żołnierzy, którzy sprawdzali każdy zatrzymujący się w pobliżu samochód. Gdy dotarliśmy pod polską ambasadę, był już tam tłum ludzi i coraz gorsze wiadomości, między innymi o tym, że Cchinwali zostało zniszczone w 75 procentach. Dowiedzieliśmy się, że plan ewakuacji wygląda następująco: konwój siedmiu autobusów ma zawieźć nas do Erewania, skąd rządowy samolot zabierze nas do Polski - mówi Marcin Michalski.
<!** Image 3 align=left alt="Image 92897" sub="Fot. tatry.prv.pl">Do ewakuacji podstawiono autobusy komunikacji miejskiej. Podróż do Erewania zwykle trwa pięć godzin. Ewakuowani Polacy jechali 15 godzin. Aż osiem godzin trwało wydawanie wiz na granicy gruzińsko-armeńskiej.
- Przez Armenię jechaliśmy po górskich drogach, w szybko zapadającym zmierzchu. Autobusy nieprzystosowane do takich dróg „gotowały się”, śmierdziało palonymi hamulcami. W nocy dotarliśmy do Erewania. Okazało się, że do Polski polecimy następnego dnia po południu. Mieliśmy więc czas na zwiedzanie. Pierwsza grupa ewakuowanych wyleciała już o godzinie 5 rano. Nas zawieźli do eleganckiego hotelu, gdzie czekała kolacja. Po obejrzeniu wiadomości CNN w telewizji utwierdziliśmy się w przekonaniu, że decyzja o opuszczeniu Gruzji była słuszna. Z Erewania do Warszawy wylecieliśmy 12 sierpnia o godzinie 23. Po trzech godzinach byliśmy w Polsce - kończy swoją opowieść Marcin Michalski.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?