MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Polityku, mów prosto, nie prostacko

Dorota Witt
Rozmowa z JANEM MIODKIEM, językoznawcą, profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego

<!** Image 2 align=none alt="Image 198244" sub="[Fot.: Dariusz Bloch]">Rozmowa z JANEM MIODKIEM, językoznawcą, profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego

Polacy zadają Panu mnóstwo pytań o użycie języka. Czy nie radzimy sobie z polszczyzną?

Tak jak każdy Hiszpan perfekcyjnie mówi po hiszpańsku, jak każdy Niemiec doskonale posługuje się językiem niemieckim, jak każdy Rosjanin idealnie mówi po rosyjsku, tak Polacy, od ludzi prostych aż po członków Polskiej Akademii Nauk, są najlepszymi użytkownikami swojego języka. Te poprawnościowe dylematy wynikają raczej z naszej natury. <!** reklama>

Obok Francuzów jesteśmy w świecie uznawani za naród, który najbardziej przejmuje się językiem; lubiący o nim rozmawiać. Znakiem tego są poradnikowe programy telewizyjne, audycje radiowe i rubryki w gazetach. Ja sam, jeżdżąc po Polsce z wykładami, czuję sympatię, jaką Polacy mnie darzą. To budujące, bo przecież mówiąc o języku, mówię o tym, co dotyczy każdego z nas, ale indywidualnie, jest więc czymś bardzo intymnym.

Jednak w dobie Internetu i wszelakich „fanpejdżów”, o których Mistrzyni Mowy Polskiej Wanda Chotomska mówi, że słysząc takie sformułowanie ma ochotę chwycić za pejcz, polszczyzna cierpi.

Nowoczesne sposoby komunikacji obligatoryjnie wprowadzają pewną lapidarność, paradoksalnie jest to zgodne z jednym z podstawowych imperatywów, czyli nakazów, języka, mówiącym, że najlepiej jest zamknąć maksimum treści w minimum słów. Młodym ludziom niekiedy trudno zapanować nad tą skrótowością myśli i wyrazów, a bardzo ważne jest, żeby nie stała się ona nawykiem. Od ćwierćwiecza jestem dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Codziennie słyszę, jak do sekretarek zwracają się studenci. Nagminnie rozmowę kończą słowami: „Dobra, dzięki”. I do mnie tak mówią. Nie obrażam się, ale swoje myślę. Jeśli mówią tak do rówieśnika: kumpla czy brata, to w porządku, ale w żadnym wypadku nie mogą się tak wyrazić w sytuacji oficjalnej. To po prostu nieobyczajne. W rozmowie z osobami starszymi, z szefem o poprawności i dobrym smaku wypowiedzi często decyduje jedynie niuans fonetyczny, a cóż dopiero mówić o wadze tak frywolnego określenia. „Dobrze, dziękuję” - i na tym koniec.

Interesuje się Pan językiem sportowym. Co on takiego w sobie ma?

To element kultury masowej, ale jedyny w swoim rodzaju. On niezmiernie kształtuje wyobraźnię. Stał się też jednym ze źródeł rozwoju mojego idiolektu, czyli języka osobniczego, co więcej, dał mi inspiracje stylistyczne i wyobrażenie o tym, jak mogę pomagać innym rozwijać miłość do niego. Do dziś pamiętam szczegóły relacji z igrzysk olimpijskich w Helsinkach w 1952 roku, występ Janusza Sidło, relacjonowany przez Bohdana Tomaszewskiego w 1956 r., sprawozdanie z Mistrzostw Europy w Lekkiej Atletyce z 1958 r.

Wciąż śmieję się z kultowych już sformułowań, które narodziły się podczas komentowania sportowego. Ze słynnego „cudownego dziecka dwóch pedałów”, jak cyklistę, Ryszarda Szurkowskiego, nazwał wspomniany Tomaszewski i z „dzielnej postawy pasiaków w Oświęcimiu”, którą sprawozdawca ocenił w ten sposób podczas meczu z Cracovią. Wciąż mam też w pamięci legendarne niemal sformułowanie komentatora podczas relacji z gonitwy: „Teraz wszystko w rękach konia”.

Śmiejemy się z tych lapsusów sprawozdawców, tak jak śmiejemy się z językowej groteskowości polityków, ale ja bronię tylko tych pierwszych. Uzasadnię to, posiłkując się słowami Stanisława Tyma: „Im się obrywa, kiedy nie wystarcza im zwyczajność”. Gafy popełniają, kiedy chcą przełamać prostotę języka. Dodatkowo pracują w wielkim stresie i ogromnych emocjach. Sam, podczas nagrywania jednego z odcinków mojego programu, chciałem zabłysnąć i posłużyć się francuskim „noblesse oblige” („szlachectwo zobowiązuje”). W stresie zamieniły mi się sylaby i w świat poszło „noblige oblesse”. Normalnie obudzony w nocy o północy znam poprawną formę, ale wtedy chciałem się popisać. Gdybym powiedział zamiast „duża kupa” „kuża dupa”, byłby tylko śmiech, ale że gafa dotyczyła obcego sformułowania, widzowie byli oburzeni.

Jaka grupa społeczna mówi najciekawszym żargonem?

Nie wyróżnię żadnej. Tak jak moja matka, lubię słuchać prostych ludzi. Prostych, nie prostackich, to różnica. Skrzywdzilibyśmy tych ludzi, mówiąc, że ich język jest bardziej wulgarny niż język elit - te w nieobyczajnym wykorzystaniu polszczyzny im nie ustępują. To znak stylistycznej ewolucji, dawniej przecież tak nie było. Weźmy na przykład język dzisiejszych polityków. Kiedy chcą się popisać, robią to tak nieudolnie, że ich wypowiedzi stają się absurdalne. Najczęściej zakałapućka się taki w jakieś przysłowie czy powiedzenie, zapętli się tak, że już nie sposób mu z tego wyjść z twarzą. I dalej brnie. Tu radą służy inny imperatyw języka - bądź sobą, mów prosto. Uczniu, sprawozdawco sportowy, polityku, mów prosto. Ale nie prostacko.

Polscy muzycy chętnie tworzą w języku angielskim. To zagrożenie dla polszczyzny?

Nie da się ukryć, że polski, jako wybitnie spółgłoskowy, bogaty w głoski dziąsłowe (dz, d) i szeleszczące (sz, rz) jest mniej wdzięcznym materiałem dla wokalistów niż chociażby włoski, francuski i angielski. Nie ma się co dziwić, że podczas występów operowych ze sceny płyną włoskie słowa, a polskie tłumaczenie widzimy tylko gdzieś pod sufitem. Muzyka ma charakter uniwersalny i nie ma się czego obawiać.

Od kilku lat mam możliwość dawania koncertów charytatywnych z jednym z wrocławskich zespołów. Jesteśmy amatorami, ale udaje nam się zbierać pieniądze na pomoc dzieciom chorym na nowotwory czy osobom starszym, cierpiącym na alzheimera. Po ostatnim występie podszedł do mnie słuchacz i powiedział: „Było pięknie, ale dlaczego tyle piosenek śpiewaliście po angielsku?”.

To daje do myślenia: Polak oczekuje koncertów po polsku. Są jednak pewne standardy muzyczne, które już nie pozwalają, by ze sceny płynęła wyłącznie polszczyzna. Z angielskiego zaczęliśmy zapożyczać słowa już wtedy, kiedy byliśmy oddzieleni od Zachodu żelazną kurtyną. Rock and roll i twist już przed 1989 rokiem zapoczątkowały ekspansję zapożyczeń, która trwa.

A więc przez zabory, wojny i czasy komunizmu polszczyzna stała się prymitywna?

Może tuż po zaborach było w niej więcej rusycyzmów i germanizmów, ale tylko lokalnie. Nie ma ani jednego prymitywnego języka, każdy jest na tyle bogaty, na ile potrzebują tego jego użytkownicy, każdy jest doskonałym narzędziem do wyrażania potrzeb materialnych i duchowych. Choć u nas pojawiały się niekorzystne tendencje. Polacy żyli w poczuciu zagrożenia, więc panowało przekonanie, że na język muszą chuchać i dmuchać. W pewnym momencie chuchali tak bardzo, że nie zgadzali się na wpuszczenie do słownika obcych słów.

Gdyby to się utrzymało, nie chodzilibyśmy we włoskich pantoflach, ale w polskich cichostępach?

Nie wykładałbym na uniwersytecie, lecz na wszechnicy. Nie byłoby ani sinusa, ani cosinusa. Na szczęście dało się to opanować. Być może ludzie przypomnieli sobie o Śląsku, który w XIV w. odpadł od Polski, przeszedł trzy powstania. Po 1945 roku ponownie znalazł się w granicach państwa. I co się okazało? Że przez te 500 lat na Śląsku (z wyjątkiem dzisiejszego Dolnego Śląska, gdzie dominował język niemiecki) mamy piękną staropolszczyznę, język Rejów i Kochanowskich.

Powstaje „Wielki słownik języka polskiego”, internetowy, nowoczesny. Jego twórcy wykluczyli notowanie wulgaryzmów. Co jest istotniejsze: norma czy użycie?

Melchior Wańkowicz opisywał losy kaprala, któremu wystarczyło jedno słowo, powiedzmy łagodniej niż reportażysta: wyraz „pieprzyć”, by opisać procesy składania i rozkładania broni. Cały zabieg polegał na dodawaniu odpowiednich przedrostków. W środowisku wrocławskich językoznawców powstała praca, której autorzy dowodzili, że Polak potrzebuje czterech wulgarnych słów, by powiedzieć wszystko.

Być może twórcy „Wielkiego słownika...” wyznają zasadę, że nie opisują tego, czym się brzydzą i nad ekspansją czego ubolewają. Też ubolewam, ale co ma powiedzieć botanik, który bada wszystkie rośliny i te, które pachną, i te, które śmierdzą? W języku jest i taki imperatyw: opisz każde zjawisko, czy ci się podoba, czy nie. Są i tacy językoznawcy, którzy potępiają zaistniały przełom, polegający na rozpowszechnianiu słów na k..., ch... i p... Co gorsza, nie brakuje tych, którzy uznają ich notowanie w słowniku za pewną nobilitację. Mimo to leksykony wulgaryzmów powstają.


Teczka osobowa

Filolog na szklanym ekranie

Jan Miodek jest profesorem i dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Urodził się 7 czerwca 1946 roku w Tarnowskich Górach. Jego żona Teresa jest polonistką, syn Marcin - germanistą.

Miodek jest autorem programów o poprawności językowej, emitowanych na antenie Telewizji Polskiej („Ojczyzna polszczyzna”, „Profesor Miodek odpowiada” i „Słownik polsko@polski”). Jego porady można było czytać, m.in., na łamach „Wiedzy i Życia” i „Słowa Polskiego”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska