Sport ma Pan w genach, bo tata był skoczkiem wzwyż, a mama florecistką. W Pana przypadku uprawianie wyczynowego sportu jednak od początku stanęło pod dużym znakiem zapytania...
Tak, zaraz po urodzeniu lekarze stwierdzili, że mam wadę wrodzoną - jedna noga zaczęła szybciej rosnąć od drugiej. Lekarze w Polsce nie za bardzo wiedzieli, co z tym zrobić. Jak miałem dwa lata rodzice znaleźli szpital w Houston w Teksasie. Wylecieliśmy wtedy do USA, gdzie poddałem się operacji, ale dopiero w wieku 12 lat. Wcześniej długo mnie badano. Tuż przed operacją różnica w długości nóg wynosiła około siedem centymetrów. Dzięki operacji zatrzymał się wzrost lewej nogi, którą potem prawa „dogoniła”. Dzisiaj już mam równe, jest wszystko dobrze. Ale do momentu, gdy skończyłem 18 lat, zawsze jakaś różnica była.
Ma Pan ponad dwa metry wzrostu. Może to i lepiej, że lekarze zatrzymali wzrost nogi?
Ciekawe, ile bym miał wzrostu, gdyby nie zatrzymali... Ale gdyby nie to, pewnie byłbym dziś kaleką.
ZOBACZ TAKŻE:
Kiedy więc zaczął Pan trenować sport?
W Stanach, już w szkole, w piątej klasie, gdy miałem 12-13 lat. Mimo że miałem jeszcze różnicę w długości nóg, trenowałem i grałem z kolegami, w piątej i szóstej klasie występowałem już w drużynie szkolnej. Powoli się rozwijałem, jak skończyłem liceum, to dostałem stypendium na Rice University. Po czterech latach skończyłem tam naukę i pojawiła się taka możliwość, żeby przylecieć z powrotem do Polski. Poznałem wówczas agenta, który mi pomógł i w 2009 roku zostałem koszykarzem Polonii Warszawa.
A dlaczego akurat koszykówka? Bo w Stanach jest bardzo popularna?
Tak, ale muszę dodać, że dzięki mamie uprawiałem też szermierkę, a konkretnie floret. Gdy miałem 15 lat jednak doszedłem do wniosku, że ciężko jest pogodzić jednoczesne trenowanie dwóch dyscyplin z nauką w szkole i z czegoś musiałem zrezygnować. Padło na floret, bo zdecydowanie lepiej szło mi w koszykówce.
DALSZA CZĘŚĆ ROZMOWY NA KOLEJNEJ STRONIE
Do Torunia trafił Pan sześć lat temu, gdy zespół grał jeszcze w pierwszej lidze. Zapewne nie spodziewał się Pan, że kiedyś będzie z tą ekipą świętował wicemistrzostwo Polski?
To prawda. Przyjeżdżając tutaj nie myślałem za bardzo, co będzie w przyszłości. Koszykarze przeważnie myślą jeden sezon do przodu, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Dwa lata graliśmy jeszcze w pierwszej lidze, potem dostaliśmy się do ekstraklasy. A ponieważ działacze wciąż byli zainteresowani tym, bym pozostał w zespole, to starałem się pokazywać z jak najlepszej strony. Prezes Maciej Wiśniewski co roku tworzył silniejszy, lepszy zespół i w końcu w zeszłym sezonie osiągnęliśmy historyczny sukces, czyli wicemistrzostwo Polski. To jednak nie tylko zasługa zawodników, ale i sztabu szkoleniowego, całego klubu i otoczki, zwłaszcza kibiców, którzy nas bardzo wspierali. To fajnie, że po tylu latach toruńscy koszykarze osiągnęli taki sukces.
Został Pan wybrany Sportowcem Torunia 2017 roku w Plebiscycie „Nowości”. Co, Pana zdaniem, o tym przesądziło? Dobra forma, z którą akurat trafił Pan na play off?
Ma to pewnie dużo wspólnego z tym wyborem, ale sądzę, że tego wyboru by nie było, gdyby nie ten historyczny sukces. Dzięki niemu zrobiło się w Toruniu bardzo głośno o koszykówce. Na mecze w play off przychodziło do Areny Toruń po sześć tysięcy kibiców. To chyba przeważyło o tym, że zostałem sportowcem roku.
W Toruniu może się Pan już czuć jak lokalny celebryta?
Nie, aż tak, to nie... Choć nawet przed wyborem na sportowca roku raz na jakiś czas ktoś zatrzymywał mnie w sklepie czy na mieści i np. gratulował udanego meczu, życzył powodzenia. Nawet dzisiaj rano w sklepie (rozmawialiśmy w poniedziałek) jakiś pan pogratulował mi sukcesu. Jakoś tam jesteśmy rozpoznawalni w Toruniu, a to oznaka, że koszykówka bardzo dobrze radzi sobie w tym mieście.
ZOBACZ TAKŻE:
Jako zespół jesteście zgraną paczką, czy nie macie czasu na rozwijanie znajomości poza treningami i meczami?
Wiadomo, że w trakcie sezonu, gdy jest spore natężenie meczów, trudno jest myśleć o jakichś towarzyskich spotkaniach. Ale jak tylko pojawia się przerwa, zawsze spotykamy się na obiadach, kolacjach, czy chociaż kawie. Mamy super atmosferę w szatni. Bardzo się wszyscy lubimy i to chyba widać na boisku.
A kto jest największym wodzirejem w zespole?
Myślę, że nie ma takiej jednej osoby. Wszyscy lubimy sobie pożartować.
Co, oprócz koszykówki, wypełnia Panu życie?
Za dużo czasu na hobby nie mam. Sporo trenujemy rano i wieczorem. Poza tym staram się jak najwięcej czasu spędzać z prawie pięcioletnim synem Adamem i żoną Jagodą (córką Marka Ziółkowskiego, byłego zawodnika AZS-u, a później trenera - przyp. red.). Syn stał się zapalonym kibicem Twardych Pierników. W Toruniu jest na każdym meczu, wyjazdowe śledzi w telewizji lub internecie. Przeżywa smutki i euforie. Oglądał też sobotnią galę Plebiscytu „Nowości” i bardzo się cieszył. Staram się też z Adasiem jak najwięcej grać w koszykówkę i rozwijać jego talent.
Jakie sportowe marzenia ma Sportowiec Torunia 2017 roku?
Chciałbym zdobyć mistrzostwo Polski. To marzenie każdego. W zeszłym roku byliśmy bardzo blisko tego, trochę szkoda, że nie udało się, bo niektóre mecze mogły skończyć się inaczej. Ale jedno marzenie już się spełniło, zagrałem w finale. Teraz pora na drugie, czyli złoty medal.
POLUB NAS NA FACEBOOKU:
Nie wiesz, jak skorzystać z PLUSA? Kliknij TUTAJ, a dowiesz się więcej!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?