Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do Lipna ściągnęła go Pola Negri, bo tu zaczęło się coś, co zaprowadziło ją na sam koniec świata

Małgorzata Chojnicka
Marek Probosz na bulwarze Poli Negri w Lipnie
Marek Probosz na bulwarze Poli Negri w Lipnie Małgorzata Chojnicka
Marek Probosz był gościem 10. Przeglądu Twórczości Filmowej „Pola i inni”. W rozmowie z nami opowiada o zafascynowaniu niemym kinem, samotności długodystansowca i o tym, jak ważne są w życiu korzenie i nieustanna praca nad sobą.

Jakie ma Pan wrażenia z kilkudniowego pobytu w Lipnie?
Egzotyczne. Już dawno nie byłem w tak małym miasteczku. Muszę przyznać, że ściągnęła mnie tu Pola Negri i festiwal jej poświęcony, a nie miasteczko samo w sobie. Urodziłem się w Żorach, małym mieście na Śląsku. Takie stare miasta, które mają setki lat za sobą, urzekają swoją historią. Tu swoje pierwsze kroki stawiała mała Pola. W tym miasteczku zaczęło się coś, co zawiodło ją właściwie na koniec świata, czyli do Hollywood. Jako jedyna polska aktorka zrobiła tam karierę. Był to oczywiście okres niemego kina, które różniło się od dźwiękowego. Dzisiaj nieme kino jest absolutnym ewenementem. W Los Angeles jest jedyne takie kino w Ameryce - Silent Movie Theatre. Nakręciłem tam nawet jeden ze swoich krótkich filmów "American Night". Z kolei we Włoszech, w Pordenone odbywa się festiwal niemego kina. Miało ono swój rozmach, rytm i sceny kaskaderskie, których próżno szukać we współczesnych produkcjach. Wówczas aktorzy grali na całość. To nostalgia za światem, którego już nie ma. Pola właśnie stąd, i ze swoich rodziców oczywiście, wyniosła swój temperament, przebojowość i siłę przebicia.

Dlaczego zdecydował się Pan tu przyjechać?
Przyjechałem do Lipna, chociaż byłem bardzo zajęty, aby wesprzeć niewielką, lokalną imprezę. Jest wielu bohaterów, pozytywnych czy negatywnych, którzy nie zostali dostrzeżeni przez swoje miasta. Nikt się nie zastanawia nad ich korzeniami. Zrobiłem przerwę w próbach i przyjechałem, bo lipnowski festiwal to bardzo ciekawa i szlachetna inicjatywa.

Pan również wyruszył za ocean i znalazł swoje miejsce w Ameryce…
Od 28 lat mieszkam w Los Angeles, dokładnie w Santa Monica. Gdy wtedy wyjeżdżałem z kraju, był to bilet w jedną stronę. Musiałem podjąć decyzję i nie wiedziałem, czym to się skończy. Pozostaje właśnie siła przebicia, talent i wiara w coś, w czym się wyrosło. Wszystko zaczyna się od kolebki. Trzeba zrozumieć, że jest to maraton i samotność długodystansowca. Na rezultaty pracy czeka się latami, bo one jutro nie przyjdą. Są różne historie karier. Jednym jest dane zabłysnąć w młodym wieku, a innym w dojrzałym, a nawet starczym. Van Gogh stał się sławny po śmierci. Wszystko jest możliwe. Trzeba pracować nad sobą i wierzyć w sukces. Jak ma on przyjść, to przyjdzie. Prawdziwe wartości pozostają na zawsze, a ta cała głośna powierzchowność, która tak teraz oślepia sztucznym blaskiem, przeminie bardzo szybko.

Dlaczego w dobie iście kosmicznych technologii nieme kino nadal do nas przemawia?
Podstawowe ludzkie uczucia się nie zmieniają. Nie ma różnicy między człowiekiem w jaskini francuskiej sprzed tysięcy lat, a człowiekiem współczesnym w dzisiejszej jaskini, którą może być klub rockowy. Te „jaskinie” się zmieniły, ale uczucia już nie. Szczęście i nieszczęście, pragnienie czegoś i strach przed czymś na zawsze pozostaną takie same. Dlatego ta moc kina jest tak wielka, bo przemawia do tych uczuć. Zawsze powtarzam, że nie chodzi o „ruchome obrazki” a o „emocjonalne obrazki”. Kino nie potrzebuje słowa, ale obraz musi być emocjonalny. Dlatego mogło istnieć kino nieme. W dzisiejszym, w tym wirtualnym świecie twórcy często o tym zapominają. Mamy pościgi, wybuchy i seks, ale niczego to nie niesie. To jazgot i atak na zmysły, kończący się wyłącznie chaosem. Celem naszego istnienia jest rozwój duchowy człowieka. Dopóki szukamy, dopóty się rozwijamy i żyjemy.

Pobyt w Polsce był bardzo pracowity. Zdradzi Pan, czym się zajmował?
Zagrałem w dwóch serialach, reżyserowałem czytanie sztuki „Runaway Train" w Londynie i słuchowisko radiowe na podstawie sztuki mojego dziadka „Wesele górali istebniańskich” w Beskidach. Napisał on ją w 1927 roku, czyli prawie 90 lat temu, a chciał w niej zatrzymać jeszcze starą gwarę. Stąd też posługiwaliśmy się archaicznym, rdzennie góralskim językiem Beskidów. W obsadzie miałem 26 górali i mieliśmy niesamowitą radość twórczą z realizacji tego dzieła. Powstaną dwie płyty, album, książka i film z realizacji tego przedsięwzięcia. Bardzo ważny jest powrót do korzeni, bo jesteśmy częścią tego, co było w tej całej ewolucji. My jeszcze o tym pamiętamy, rozumiemy, wiemy skąd się wszystko wzięło i czemu służy, reagujemy na te wartości. A w dzisiejszym świecie zastępczym – tym wirtualnym – może być kłopot. Obawiam się, żeby nie doszło kiedyś do dużego zderzenia czołowego rzeczywistości z iluzją, bo trzeba mieć czas na rzeczywistość, by tworzyć iluzję, a nigdy na odwrót.

Gdyby nie był Pan aktorem, to…?
Odkryłem w życiu kilka takich fantastycznych rzeczy, które naprawdę sprawiają radość. Jedną z nich jest ojcostwo. Jestem ojcem i bardzo lubię spełniać tę rolę w życiu. W tym roku mam zostać profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Kalifornii UCLA. Jest to jedna z najlepszych szkół na świecie. Tam nauczam młodzież od 18 do 24 roku życia. Dzielenie się z nimi swoim doświadczeniem sprawia mi również wielką satysfakcję i przyjemność. Wiąże się to też z tym, co robię i jak żyję. Lubią wiedzieć, że jestem pracującym aktorem, reżyserem i scenarzystą. Wszystko, czego ich uczę, jest zastosowaniem teorii w praktyce. Przekazywanie tej wiedzy, w pewnym stopniu jakieś mentorstwo i ta naturalna kolej rzeczy, biorąca się z wielkich doświadczeń życiowych, jest dla mnie bardzo ważna. To gigantyczna praca i odpowiedzialność, ale zarazem ogromna satysfakcja. Mam dwudziestu studentów, a piętnastu z nich jest z innych krajów. Ciągle przyjeżdżają z całego świata, bo chcą podbić Hollywood i szukają jakiegoś złotego środka. Mam okazję pomagać im stawiać te pierwsze kroki. Potem ci moi wychowankowie często się ze mną kontaktują i okazuje się, że odnoszą sukcesy bo zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Wygląda, że jestem człowiekiem renesansu, bo także reżyseruję. Jestem i reżyserem teatralnym, i filmowym. Do tego dochodzi pisanie. Napisałem jedenaście scenariuszy filmowych i dwie książki, a trzecią noszę w głowie.

W tym jedną dla dzieci…
Tak. „Eldorado” napisałem dla własnych dzieci. Przez dwa tygodnie byliśmy z żoną w Peru - szliśmy od ostatniej twierdzy Inków przez całe Andy do Machu Picchu. Nasz przewodnik Inka na zadawane przeze mnie pytania udzielał bardzo ciekawych, niezwykłych odpowiedzi. Tak jakoś to sobie wszystko poukładałem w głowie, że musiałem to natychmiast napisać. Wiedziałem, że jeśli nie zrobię tego tam, w stolicy Inków w Cuzco, to tamtejsza magia uleci ze mnie, jak powietrze z przebitej opony. I tak powstała przepięknie ilustrowana książka. Opowiada o tym, jak jeden człowiek odnalazł Eldorado, co do tej pory jeszcze się nikomu nie udało, i dzieli się tą tajemnicą ze swoimi dziećmi. Zapraszam do lektury.

Lubi Pan grać w serialach?
W Polsce gram w serialach, aby się przypomnieć szerokiej publiczności. Od widzów otrzymuję wiele dowodów sympatii. Zagrałem w „M jak miłość”, „Klanie”, „Ojcu Mateuszu”, „Kronice morderstw”, która wejdzie na jesieni w TVP2. W odcinku „Korzenie” gram główną rolę, pastora zielonoświątkowców Penna, który przyjechał z Pensylwanii i odnawia wspólnotę na Dolnym Śląsku. Z kolei w „Na dobre i na złe” wcieliłem się w postać światowej sławy neurochirurga Leona Augustynowicza, który ma guza na mózgu. Występuję również w amerykańskich serialach, ostatnio w "Scorpionie" dla CBS, gdzie gram Ambasadora Polski wysłańca na szczyt ONZ w NYC.

Wcielił się Pan w postać rotmistrza Witolda Pileckiego…
To jest wielka postać i rola. Z tym filmem od dziesięciu lat podróżuję po całym świecie i mam spotkania z publicznością. Udało się zatem zrobić coś niesamowitego, co jest wszędzie doceniane. Fenomen takich ludzi jak Pilecki polegał na tym, że do końca pozostali niezłomni. Ta niezłomność jest w życiu konieczna. Powstała ostatnio amerykańska książka dźwiękowa na podstawie raportów Witolda Pileckiego z Auschwitz. Zaproszono mnie aby ją przeczytać. Ta dziesięciogodzinna opowieść o piekle na ziemi otrzymała znakomite recenzje m.in. w Washington Post i teraz każdy, kto zna język angielski, może ją poznać. Niedawno przedstawiciele amerykańskiego więzienia w NYC zadzwonili do wydawcy, przekazując prośbę, abym przyleciał na spotkanie z więźniami. Więźniowie prze rok czytali książkę o rotmistrzu Pileckim i chcą się teraz spotkać z aktorem, który wcielił się w tę bohaterską postać.

Ulubieniec widzów
Marek Probosz jest aktorem, reżyserem filmowym i teatralnym, scenarzystą, autorem i producentem filmowym. Od blisko 30 lat mieszka w Los Angeles. Wykłada tam aktorstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA). Ukończy wydział aktorski w PWSFTviT w Łodzi oraz wydział reżyserii filmowej w Amerykańskim Instytucie Filmowym w Los Angeles. Gra po obu stronach oceanu. Wystąpił w ponad 50 filmach. Wcielił się m.in. w postać rotmistrza Witolda Pileckiego i w światowej sławy reżysera Romana Polańskiego czym zachwycił publiczność na całym świecie. Napisał książkę dla dzieci „Eldorado” i zbiór opowiadań „Zadzwoń, jak cię zabiją”. W USA film fabularny według jego scenariusza i reżyserii "Y.M.I." został nagrodzony na festiwalu The Other Venice w 2004 roku. Jest odznaczony przez Kapitułę Oświęcimia Złotym Medalem Witolda Pileckiego (2011), oraz Brązowym Medalem Zasług przez SYBIRAKÓW - Straż Mogił Polskich Bohaterów w Londynie (2011)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska