Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdy stadion w ciszy zamiera...

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
Umierają na płycie boiska piłkarze, giną na oczach setek tysięcy widzów automobiliści. Żadna jednak śmierć sportowca nie jest tak spektakularna, tak przejmująca i widoczna, jak ta na żużlowym torze.

Umierają na płycie boiska piłkarze, giną na oczach setek tysięcy widzów automobiliści. Żadna jednak śmierć sportowca nie jest tak spektakularna, tak przejmująca i widoczna, jak ta na żużlowym torze.

<!** Image 2 align=none alt="Image 189994" sub="Większość widzów z wrażenia łapie się za głowę. To sytuacja, do której doszło przed laty na derby Polonia - Unibax (na torze leżą Adrian Miedziński, Karol Ząbik i Krystian Klecha). Nikomu nic się nie stało, wiele w tym zasługi miała dmuchana banda, wynalazek Tony’ego Briggsa, żużlowca sparaliżowanego po upadku na torze. [Fot. Jarosław Pabijan]">Tu wszystko dzieje się na oczach wszystkich. Piłkarze zwykle gasną w ciszy, kierowcy Formuły 1 ukryci w swoich bolidach. Na żużlu widać każdy szczegół, ciało osłania tylko kevlar.

Niedawny wypadek Lee Richardssona we Wrocławiu wywołał na nowo dyskusję nad bezpieczeństwem na torach żużlowych. Tak samo, jak działo się to po każdym takim zdarzeniu od kilkudziesięciu już lat.<!** reklama>

Strach pod taśmą znika

Śmierć na torze to splot wielu okoliczności, absolutnie nie do przewidzenia. Nauki nie poszły w las, dziś żużel jest o niebo bezpieczniejszy niż ćwierć wieku temu. Wypadki jednak są i pozostaną zawsze ryzykiem wkalkulowanym w uprawianie nie tylko tej dyscypliny sportu, ale i wielu innych. Zawodnicy zdają sobie doskonale sprawę z ryzyka, ale większości z nich to nie przeszkadza w odkręcaniu manetki gazu na torze.

<!** Image 3 align=none alt="Image 189994" sub="Upadki na żużlowych torach zwykle mrożą krew w żyłach, szczególnie gdy dochodzi do nich w okolicach bandy. Na zdjęciu upadek Davida Ruuda (GTŻ Grudziądz) podczas ubiegłorocznych derby I-ligowych. Na pierwszym planie ówczesny zawodnik bydgoskiej Polonii, Rosjanin Denis Gizatulin. [Fot. Michał Szmyd]">Nawet poważne kontuzje nie mają na to wpływu. Niektórym po groźnym upadku zostaje uraz, blokada psychiczna, po powrocie na tor jeżdżą dużo słabiej, bo nie podejmują maksymalnego ryzyka. Tak jednak jest w przypadku nielicznych. Większość ryzykuje dalej. Mówią potem, że jak każdy człowiek boją się, ale strach ten znika, gdy podjeżdżają do taśmy i koncentrują się na tym, by wyprzedzić rywali.

Jeden z bardziej znanych polskich żużlowców, bydgoszczanin Ryszard Dołomisiewicz, który karierę zakończył po ciężkiej kontuzji w 1992 roku, tak to określa: „Czy jeżeli ktoś spadnie z krzesła i złamie sobie nogę, to już nigdy więcej na krześle nie usiądzie?”

Znamienne są też słowa bodaj największego kozaka i ryzykanta na polski torach, Józefa Jarmuły, który powiedział kiedyś: „Jesteśmy gladiatorami. Wychowuje się nas, wołając: „Jedź i zwyciężaj!”

Na świecie powszechnie mówi się, że taka presja to polska specyfika. Nacisk lokalnych kibiców szalejących w dopingu, ale i potrafiących za zły występ wygwizdać, obśmiać i znieważyć, presja miejscowych działaczy, którzy „na kościach” zawodników próbują robić kariery samorządowe i polityczne, powodują, że zawodnicy podejmują większe ryzyko.

Potrącił brata

Pocieszmy się jednak, taka opinia nie zmienia faktów, które są dla naszego kraju litościwe. Mniej więcej tylko co 7-8 wypadek śmiertelny zdarza się w Polsce.

Kiedy analizuje się postawę zawodników na torze, nie sposób nie podziwiać ich odporności psychicznej. Franciszka Stacha nie zraziła do speedwaya głośna śmierć na torze jego młodszego brata, Grzegorza. Ani Stanisław Kaiser, ani Zdzisław Haap, ani też wielu innych zawodników, którzy żyli ze świadomością, że najechali śmiertelnie kolegę, nie zakończyło po takiej sytuacji sportowej kariery. Grzegorz Kuźniar z rzeszowskiej Stali najpierw na treningu zderzył się z o 7 lat młodszym bratem Wiesławem, który zmarł, potem zaś był uczestnikiem śmiertelnego wypadku Jerzego Białka. Kuźniar uprawiał żużel do 40. roku życia...

W pionierskim okresie zawodów motocyklowych na owalnym torze, zarówno przed II wojną, jak i bezpośrednio po niej, dopóki maszyny były „przystosowane”, a japy zarezerwowane tylko dla „fachowców”, głośnych wypadków praktycznie nie było. Ogromne znaczenie miał wtedy na większości obiektów... brak band. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem, między torem a widownią ciągnął się pas zaoranej ziemi. Bardziej niż zawodnicy na urazy narażeni byli wówczas widzowie. I takie sytuacje wcale nierzadko miały miejsce.

Jeden z pierwszych śmiertelnych wypadków w Polsce zdarzył się na torze w Inowrocławiu w listopadzie 1953 roku. 17-latek z Leszna, Franciszek Kutrowski, podczas treningu, na którym poznawał tor, dzień przed zaplanowanymi zawodami na tzw. przystosowanych motocyklach, wyleciał na skarpę trybun, trafiając w drzewo. Sport żużlowy „za karę” dostał w tym mieście czerwoną kartkę. Nie zmieniło się to do dziś...

Wiedeńska krew

Po takich i podobnych wypadkach na torach pojawiły się okalające je drewniane, a potem wykonane z siatki bandy. Nie podniosły bezpieczeństwa, zadziałały wręcz przeciwnie, a mimo to pozostały do dziś.

Pierwszą falę śmierci na polskich torach przyniosła zmiana nawierzchni z żużlowej na granitową. W Rzeszowie przez cztery lata straciło życie aż trzech zawodników. W roku 1954 tor ten zmodernizowano. Granitowa nawierzchnia była dużo „szybsza”, bardziej przyczepna. Nienawykli do tego zawodnicy częściej upadali.

Ogromnym echem odbiła się w kraju wiedeńska wyprawa reprezentacji Polski wiosną 1956 roku. Najpierw na austriackim obiekcie poważnie potłukł się Andrzej Krzesiński, a w następnej gonitwie stracił życie torunianin, jeżdżący w barwach bydgoskiej Polonii, Zbigniew Raniszewski. Uderzył głową w nieosłonięte betonowe schody. Właśnie jego tragedia stała się przyczynkiem do szerokiej dyskusji na międzynarodowym forum o konieczności zaostrzenia wymogów bezpieczeństwa przy organizowaniu imprez żużlowych. Pomogło na krótko.

Druga fala wypadków śmiertelnych na polskich torach to początek lat 70. Wtedy zaczynał się „wyścig zbrojeń” mechaników, coraz szybsze były czeskie eso, które wyparły angielskie japy i polskie fisy, potem wchodziły weslake i im podobne modele, pozwalające rozwinąć szybkość, o jakich dawni mistrzowie mogli tylko marzyć.

Z każdą kolejną dekadą było jednak coraz lepiej. Zanim doszło do wrocławskiej tragedii z udziałem Lee Richardssona w meczu ekstraligi, na oczach tysięcy kibiców na stadionie i przed telewizorami (to pierwszy taki przypadek), można było mówić, że czarna seria w Polsce praktycznie skończyła się w połowie lat 90., za taką granicę można przyjąć śmierć Rifa Saitgariejewa na torze w Ostrowie Wlkp. Od tej pory zmarło jedynie kilku żużlowców, m. in. już na samym torze w Krośnie Czech Michal Matula, ale dochodziło do takich tragicznych zdarzeń sporadycznie i bez rozgłosu. Swoje zrobiły dmuchane bandy i ogromny wzrost umiejętności zawodników.

Żużlowcy ginęli i giną nie tylko na torze. 26 września 1950 roku na szosie z Gostynia do Leszna rozbił się na motocyklu Alfred Smoczyk. Na łuku drogi idol całej sportowej Polski nie opanował maszyny, uderzył w drzewo. Jeszcze nie przebrzmiały echa tego zdarzenia, a Polska straciła już zawodnika nr 2, Tadeusza Kołeczka. Łodzianin zatrudniony był jako kierowca w miejscowym zoo. Jesienią 1950 roku podjął się robót remontowych dla uczczenia... kolejnej rocznicy rewolucji październikowej. 28 grudnia poślizgnął się i spadł z rusztowania. 3 stycznia 1950 r. Łódź żegnała swojego idola, a polski żużel w czasie jednej jesieni utracił dwie swoje największe gwiazdy.

Był taki ktoś jak Dados

Głośno też było o serii samobójstw żużlowców, zwłaszcza w poprzedniej dekadzie. Zapoczątkował ją gdańszczanin Jarosław Kalinowski w 1997 roku. W jego ślady poszli tak znani zawodnicy jak mistrz świata juniorów, zawodnik GTŻ Grudziądz Robert Dados, Rafał Kurmański w 2004 r. i Łukasz Romanek dwa lata później.

Lista ofiar wypadków, osób które przeżyły, ale nigdy nie wróciły do pełni sprawności, jest w naturalny sposób wielokrotnie dłuższa. Są na niej mistrzowie i czołowi zawodnicy Polski, o których ktoś od czasu do czasu wspomni przy okazji, ale i dziesiątki mniej znanych postaci, o których nikt już nie pamięta. To także, m.in., Tomasz Kamiński, junior bydgoskiej Polonii, który 17 lat temu usiadł na piekielnie szybki motocykl, odkupiony od Sama Ermolenko. Po uderzeniu głową w słupek bramy parkingu leczył się bardzo długo. Do zdrowia nie wrócił nigdy, nigdy też nie udało mu się uzyskać od klubu należnego mu odszkodowania...

W pamięci kibiców pozostało zapewne wiele groźnie wyglądających katastrof na torze, które o włos nie skończyły się najgorszym. Starsi bydgoszczanie do dziś pamiętają wypadek z 1988 roku podczas finału MDMP w Bydgoszczy, kiedy w bandę poszli równo Cieślewicz, Momot i Michalak, doznając bardzo ciężkich obrażeń. I bydgoszczanie, i torunianie - obserwatorzy derby Pomorza w 1994 zachowali zapewne w pamięci dramat Pera Jonssona, kiedy na zawodnika spadł motocykl, łamiąc mu kręgosłup. Jonsson był trzecim w krótkim czasie indywidualnym mistrzem świata, który musiał w podobny sposób zakończyć karierę. Po Eriku Gundersenie, a krótko przed Janem O. Pedersenem. A koszmarnego wypadku Tomasza Golloba w 1999 roku we Wrocławiu na finale „Złotego Kasku”, kiedy przefrunął ponad bandą i uderzył w podtrzymujący ją słupek, z pewnością nie zapomni nikt, kto go widział.

Ile oklasków i pochwał od zawodników, działaczy i kibiców dostali ci zawodnicy, którzy wykazali się refleksem i skręcili w bok lub położyli się na torze, by nie przejechać upadającego nieoczekiwanie rywala - czasem ryzykowali bardzo wiele. Tak właśnie, aby nie wjechać w Jana Ząbika, położył się na torze Stanisław Kasa podczas barażu Polonii z Apatorem w Bydgoszczy w 1975 roku. Torunianin wyszedł ze zdarzenia bez szwanku, polonista natomiast przypłacił swój gest kontuzją, która zmusiła go do zakończenia kariery.

W większości przypadków winnego nie sposób wskazać. Chyba że uznamy, że jest nim „show must go on”. A to brzmi wiarygodnie...


Fakty

Nikt dokładnie nie wie, ilu ich w Polsce było...

Liczbę ofiar śmiertelnych wypadków podczas zawodów żużlowych na całym świecie szacuje się na około 300.

W Polsce miało miejsce ok. 40 takich zdarzeń. W latach 50. i 60. były one skrzętnie skrywane, wiadomości o tragediach na torze, niekiedy bez żadnych bliższych szczegółów, można było przeczytać jedynie drobną czcionką na ostatniej stronie lokalnej gazety. Inna rzecz, że w tym czasie za sensacją nikt nie gonił.

Brak dokładnych wiadomości powodował, że wielokrotnie podawano mylne dane, najczęściej informując o śmierci na torze, która w rzeczywistości nastąpiła na szosie.

Do dziś, niestety, lokalna prasa w naszym regionie mylnie podaje wiadomość o okolicznościach śmierci na torze żużlowców z Polonii i Apatora, a na skutek bezmyślnego przepisywania jeden od drugiego uśmierca się Janusza Lipertowicza z Torunia.

Także zawodnicy Polonii Bydgoszcz i toruńskiego Apatora ginęli na torach

Bydgoscy kibice śmierć na torze przeżyli pierwszy i na szczęście ostatni raz w sierpniu 1971 roku.

Podczas meczu Polonii ze Spartą Wrocław jadący na ostatniej pozycji Jerzy Bildziukiewicz zbyt szeroko wychodził z pierwszego łuku. Uderzył z potężną siłą w siatkę. Zmarł już na torze, jednak wiadomość o zgonie „przetrzymano” trzy wyścigi, by można było przerwać zawody po VIII biegu, co skutkowało ich zaliczeniem. Rok wcześniej Bildziukiewicz zdał maturę i w nagrodę rodzice pozwolili mu zapisać się na żużel.

Niemal identycznie zginął 3 lata później w Chorzowie inny reprezentant Polonii, Zbigniew Malinowski. I on pozwolił maszynie wynieść go za bardzo na łuku, prosto w siatkę w I wyścigu meczu Śląsk - Polonia.

Toruńskich kibiców takie zdarzenie na szczęście ominęło. Ich idole ginęli gdzie indziej. Tak było, m.in., 19 kwietnia 1970 roku w Rzeszowie, kiedy prowadzący stawkę na wyjściu z pierwszego łuku inauguracyjnego wyścigu Marian Rose przewrócił się dokładnie na linii jazdy zawodnika miejscowych, Zdzisława Haapa. Podobnie wyglądało zdarzenie, do którego doszło 25 lipca 26 lat temu w Częstochowie, gdy Kazimierz Araszewicz upadł prosto pod koła klubowego kolegi.

Młodzicy, jak Janusz Lament w Bydgoszczy, Benedykt Błaszkiewicz i Grzegorz Kowszewicz w Toruniu, ginęli podczas treningów. Wszystkie przypadki były bliźniaczo podobne - motocykl trafiał na bardziej przyczepny fragment toru i niósł prosto w siatkę. Inny, dużo bardziej doświadczony jeździec toruńskiego klubu, Stanisław Domaniecki, zginął, bo zacięła mu się w Gnieźnie manetka gazu.

Nikt nie miał jednak takiego pecha jak „ten, który pierwszy dojechał na Wembley”, czyli Mieczysław Połukard. Najpierw w wyniku wypadku na torze i lekarskiego błędu (oparzoną nogę oklejono gipsem, w wyniku czego doszło do gangreny) stracił nogę. Gdy wrócił do żużla jako trener, najechał na niego (Połukard stał na płycie boiska Polonii) młodzik z Gorzowa, którego zarzuciło i przypadkowo wjechał na murawę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska