Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zrobię niezły bałagan

Redakcja
Łukasz Sowiński
Styl Ani z Zielonego Wzgórza mnie nie interesuje - z Martyną Drozdowską*, projektantką, właścicielką marki Project MESS, rozmawia Dominika Kucharska.

Dzika z Ciebie dziewczyna!
Nie zaprzeczam (śmiech). To, jaką jestem osobą, wyrażam całą sobą. Niespokojną duszę widać też w moich projektach. Szarości, czer­nie, brązy - jak ja to mówię: styl Ani z Zielonego Wzgórza mnie nie interesują. Od braku wyrazi­stości uciekam w stronę printów.

Sięgasz po te dość odważne. Wzory zwie­rzęce na ubraniach i dodatkach są kojarzo­ne z kiczem.
To prawda, ale ja wykorzystuje je w inny sposób, niż ten kojarzony ze stylem dziewczy­ny ubranej w panterkę i białe kozaczki. Jeśli taki wzór wykorzysta się tworząc ubranie o innym kroju, do stylizacji wyszuka się oryginalnych butów, dodatków, to o kiczu nie ma mowy. To streetwearowe kolekcje na sportowo, ale z pazurem. Dobrze wyglądają w zestawieniu zarówno z trampkami, jak i szpilkami.

Mimo to Twoje ubrania nie są dla każdego.
Często spotykam się z opiniami ludzi, że to świetne ciuchy, ale nie dla nich, bo są zbyt odważne. Gdy wystawiam się na targach obser­wuję, że moje sukienki bardzo podobają się mężczyznom, bo są dopasowane i trochę drapieżne. Zdarza się, że facet chce kupić swojej dziewczynie taki strój, bo wie, że będzie wyglądać seksownie, a ona ma w oczach prze­rażenie (śmiech). To jednak powoli się zmie­nia. Chociażby dziś dostałam zamówienie na sukienkę w dalmatyńczyka. Wciąż szyję też ubrania w zebrę. Przyznam, że chciałam skupić się na nowej kolekcji, jednak chętnych na dzikie wzory nie brakuje. Co więcej, wśród moich klientów są też mężczyźni. Jak do bluzy w zebrę chłopak założy ciemne spodnie, to ta stylizacja wygląda genialnie. Staje się po prostu biało­-czarna, niewyzywająca, choć na sto procent oryginalna. W modzie o to chodzi.

Jakie wzory zobaczymy w Twojej nowej kolekcji?
Będą sukienki z motywem biblijnym, rzymskim oraz takie w zwierzaki czy guziki. To wzory graficzne, więc wyglądają prawie jak żywe. Pojawią się też kwiaty. Szyję bluzy i dresy z takim wzorem. Zależy mi, żeby to, co robię, odbiegało od głównego nurtu, który dominuje w danym sezonie na rynku.

Na nudę w Project MESS nie ma miejsca.
Nudy nie znoszę, ale pojawiają się u mnie też ubrania bardziej stonowane, bo… zakocham się w jakimś materiale, bo spodoba mi się faktura. Ale wzór i tak wygrywa! Moje ciuchy trudniej się sprzedaje od tych „dla każdego”, ale zauważam, że barwy wkraczają na ulice. Otrzymuję kolejne propozycje współpracy. To dla mnie niesamowite, bo pierwsze rzeczy uszyłam w grudniu, a działalność założyłam w kwietniu.

Co się stało, że pod koniec zeszłego roku zaprojektowałaś pierwszą sukienkę?
Zaczęło się od bałaganu, więc nazwa marki pasuje idealnie. Złamało mi się trochę życie prywatne i zawodowe. Mieszkałam w różnych miejscach, w Bydgoszczy, w Warszawie, w Gdańsku. W pewnym momencie postano­wiłam wyjechać do Niemiec. Myślałam, że tam uda mi się odnaleźć siebie. Wróciłam po miesią­cu. Poszukiwania nie wyszły. Chodziło mi po głowie, aby mieć własną linię odzieżową, ale wiedziałam, że potrzebuję na to pieniędzy. Dostałam propozycję pracy w dużej sieciów­ce, jako dekorator odzieżowy. Tam poznałam dziewczynę, która projektowała poduszki. Ona była dla mnie mentorką. Kupiłam kilka mate­riałów i pojechałam do krawcowej. Uszyłam pierwsze rzeczy i lawina ruszyła. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Odeszłam z pracy, bo wiedziałam, że nie dam rady oddawać się w całości zadaniom zawodowym i jednocze­śnie projektować. Dostałam dofinansowanie i założyłam firmę.

Sama też szyjesz?
Niestety, nie opanowałam tej sztuki. Zwyczaj­nie brakuje mi czasu na naukę. Korzystam z usług krawcowych, co bywa kłopotliwe. Jeśli ktoś zamawia ode mnie kilka rzeczy, to nie mogę czekać. Z drugiej strony trudno znaleźć krawcowe, które rzucą wszystko i zajmą się tylko moimi projektami. Dlatego od razu szyję, np. po 20 sztuk danego modelu. Zaprojektowałam spodnie, które są najbardziej rozchwytywane i wiem, że muszę uszyć ich jeszcze więcej. Nie mogę pozwolić na zastój w sprzedaży. Mnie trudno zatrzymać.

A podczas tego maratonu przeznaczyłaś etap na kształcenie się w kierunku projek­towania?
Nie. Mam licencjat z filologii rosyjskiej. Ale pracując jako dekorator odzieżowy zobaczy­łam, jak rynek modowy wygląda od kuch­ni. To był doskonały trening. Wiem, co robią sieciówki, aby rzecz się sprzedawała. To dla mnie cenne doświadczenie, mimo że sama założyłam coś znacznie mniejszego. Taką moją manufakturę.

Nie jesteś szarą myszką. Trudno przejść obok Ciebie obojętnie. Futro, torba z kożuszkiem, spodnie własnego projek­tu… Zawsze taka byłaś?
Od zawsze robiłam wokół siebie zamieszanie, ten bałagan. Od zawsze też czułam modę. Lubię się zmieniać. Jednego dnia wyglądam jak nastolatka w czapce z daszkiem, a kiedy indziej zakładam szpilki, sukienkę i kape­lusz. Niedawno spotkałam dziewczynę, która po kilku minutach zapytała się, czy jestem stąd, bo mam taki sposób bycia, jakbym pół życia spędziła w Stanach, a pół w Londynie. Myślę, że ta otwartość mi pomaga. Jestem optymistką. Nie biorę pod uwagę opcji, że mi się nie uda, bo najgorszy jest właśnie strach, który blokuje. Wokół jest tyle możliwości, że zawsze znajdę swoich klientów. Marzy mi się własny butik.

W Warszawie?
Nie. Dla mnie stolica nie jest celem. Warszawa jest już przesycona ludźmi, którzy chcą zaist­nieć w branży modowej. Mogłabym otworzyć sklep albo tutaj albo w Trójmieście. Mieszkam w małej wsi między Gdańskiem a Bydgoszczą, więc, aby dotrzeć do obu tych miast, muszę pokonać taką samą drogę.

Masz dużo ubrań?
Bardzo dużo.

Jesteś zakupoholiczką?
Już nie. Kiedyś co tydzień buszowałam po sklepach, a od roku nie kupiłam ani jedne­go ciucha. Chodzę po butikach, ale tylko po to, żeby zobaczyć, co się dzieje, obejrzeć nowe kolekcje. Każde pieniądze przeznaczam na zakup materiałów, więc teraz chyba mój zakupoholizm tak się przejawia.

Po kilku latach wróciłaś do rodzinnego domu. Jak na Project MESS zareagowali rodzice?
Mama od początku była przekonana, że to musi się udać i nie zmienia zdania. Żałowała tylko, że zrezygnowałam z pracy. Jest księgo­wą, więc jej pomoc w papierkowej robocie jest bezcenna. W końcu, kto lepiej zajmie się faktu­rami, jak nie własna mama. Mój tato ma firmę, więc wiem, że po nim odziedziczyłam odwagę do podejmowania ryzyka. Obserwuje moje działania. Gdy wracam do domu i od progu krzyczę, że trzeba zamówić kuriera, bo mam ubrania do wysłania, to słyszę od niego, że się rozwijam. Jestem szczęściarą, taką w czep­ku urodzoną. Marzyłam o własnym biznesie, o czymś moim i się udało. Chciałabym tylko, żeby doba była trochę dłuższa.

A czas dla siebie, czas na miłość?
Powiem szczerze, że sfera życia poza moim projektem nie jest mi obecnie potrzebna, chociaż wiem, że tak się nie da w nieskończo­ność. Wczoraj sama do siebie powiedziałam, że muszę zwolnić. Taka przerwa trwa godzin­kę i znów zaczynam coś robić. Jeśli chodzi o miłość, to musiałabym trafić na osobę, która byłaby w stanie odnaleźć się w tym mental­nym i dosłownym bałaganie i nadążyć za mną. Kolejne pomysły i inicjatywy, do tego mój pokój zawalony naklejkami, wizytówkami, kartonami, ubraniami… Zrobię kiedyś zdjęcie i pokażę, że to dosłownie Project MESS.

Więc wszystko jest tak, jak być powinno...
Wychodzę z założenia, że można sprzedać tylko coś, co jest prawdziwe. Na przykład, ja nie czułabym się dobrze, musząc projektować stroje dla pań w rozmiarach od 44 do 54. Tego nie czuję.

Czyli Twoje ciuchy są nie tylko dla osób odważnych, ale i szczupłych?
Przyzwyczaiłam się do tego, że szyję ubra­nia w rozmiarach M, S i XS, chociaż zaczynam zauważać zapotrzebowanie na elki, więc będę musiała podziałać w tę stronę.

Ale to dla Ciebie problem?
Nie, żaden. Po prostu od początku projektowa­łam sukienki w stylu fit. Opinające ciało. Oversi­ze były rzadkością. Skoro jednak klientki proszą mnie o ubrania w większych rozmiarach, to mnie to cieszy. Zabieram się do pracy.

Odziedziczyłaś po kimś te artystyczne zacięcie?
Nie mam w rodzinie osób związanych z modą, ale to, co moja mama wyprawia w kuchni… Uwielbia chodzić do restauracji, smakować. Potem wraca do domu i już wie, jak zrobić potrawę, którą jadła. Każde przyrządzane przez nią danie jest genialnie podane. Cały czas powtarzam jej, że jak założy restaurację, to ja będę w niej robiła pokazy mody.

Czym się inspirujesz?
Potrafię spojrzeć na kogoś w pociągu i zain­spirować się jego skarpetką. Kocham przeglą­dać blogi modowe. Podglądam też stylizacje gwiazd. W ubraniach z metką Project MESS widziałabym Rihannę. Chętnie bym jej prze­słała kilka ubrań (śmiech). Wierzę, że kiedyś w moich ciuchach zobaczę kogoś sławnego.

Trzymam za to kciuki. Wróciłaś z targów mody w Olsztynie. Jak było?
Świetnie! Dla mnie bardzo ważny jest kontakt z klientem. To, że mogę z nim porozmawiać, opowiedzieć o tym, jak rodził się pomysł, o materiałach i czasie poświęconym na tworze­nie… W sieciówce nie ma takiej możliwości. Poza tym ludzie zaczynają doceniać jakość, zwracają uwagę na obszycia, wytrzyma­łość tkanin. W tej sferze nie mam się czego wstydzić.

Myślałaś może o tym, żeby zgłosić się do programu Project Runway?
Nie potrafię szyć, a bez tej umiejętności nie miałabym szans. W tej chwili skupiam się na budowaniu swojej marki i na razie się tego trzymam. Gdybym nie spróbowała, to wiem, nie wybaczyłabym sobie tego.

*Martyna Drozdowska

Rocznik 1989. Niepoprawna optymistka. W Bydgoszczy spędziła cztery lata i wciąż tu wraca. Studiowała filologię rosyjską na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Jej ubrania można kupić, między innymi, w conceptshopie Widzimisie w Bydgoszczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zrobię niezły bałagan - Express Bydgoski

Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska