Bryndza z rodzynkami

<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Zagotowało się na uczelniach. No ale cóż, widmo rewolucji krąży po środowisku naukowym, ba, wczoraj nawet nabrało realnych kształtów - rządowego projektu reformy nauki i systemu studiów. I wychodzi na to, że nie będzie to klajstrowanie, ale trzęsienie ziemi. Tyle że jak już zatrzęsie, to nie wiadomo, co się zawali.

W każdym razie zatrząść musi. Przy okazji debaty o reformie sporo napisano o znaczeniu polskiej nauki w świecie i aż strach było czytać o tym, jaką bryndzę mamy na naszych nobliwych uczelniach. Bo nieliczne naukowe rodzynki nie zmieniają faktu, że chmara niby-uczonych rezydentów trzyma nas w ogonie. Sytuacja w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym przypomina mi trochę tę w służbie zdrowia. I tu, i tam proste dolewanie pieniędzy nie ma sensu, bo wadliwy system pożre wszystko, a efektów nie będzie. I tu, i tam jest grupa zachwycona obecnym status quo, bo żyje jej się tłusto i dostojnie. I tu, i tam potrzebne jest trzęsienie ziemi - które jednak każde lobby rozumie inaczej.

<!** reklama>W rządowym pakiecie są elementy, z którymi trudno się nie zgodzić, są też te, które najbardziej nakręcają środowisko - jak likwidacja habilitacji, ograniczenie dwuetatowości dla profesorów chałturników czy możliwość robienia doktoratów bez tytułu magistra. Jedne mające rozwalić korporacyjne układy, inne wyeliminować groteskowy poziom dydaktyki czy naukowe pozoranctwo. Nie ma, z tego co wiem, oceny ryzyka i hamulców, zabezpieczających reformę przed zmienieniem się w karykaturę (żałosnych magistrów zastąpią żałośni doktorzy?). No a do tego ta rewolucja ma być rozciągnięta w czasie. A to żadnej rewolucji nie służy.