Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem trochę ich ustami, krzykiem

Redakcja
Wojciech Grzędziński
Rozmowa z Wojciechem Grzędzińskim, laureatem nagrody World Press Photo oraz osobistym fotografem prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Po co pchać się z aparatem tam, gdzie świszczą kule?
[break]
To nie mi jest to potrzebne. Na początku zawsze zaczyna się od tego, że chce się czegoś dowiedzieć o danym konflikcie. A później - już na miejscu - wszystko robi się dla ludzi, którzy tam są. Okazuję się, że oni tak naprawdę nie mają głosu. Dzięki fotografiom jestem trochę ich ustami, krzykiem na to, co się dzieje.
Liban, Gruzja, Sudan Południowy, Afganistan.... Pcha się Pan w dość niebezpieczne miejsca.
Pierwszy raz w 2006 roku. Liban. Konflikt między Hezbollahem a Izraelem. Bombardowanie, strzały, ofiary... Wszystkim wydaje się, że trzeba mieć jakieś specjalne zgody, glejty, aby się dostać w samo centrum. Te sprawy często załatwia się już na miejscu. Żaden papier nie otworzy jednak człowieka, nie sprawi, że da się sfotografować. Nie będzie również magiczną tarczą, która zapewni mi bezpieczeństwo. To mogę zagwarantować sobie sam lub mając szczęście.
Dużo miał Pan takich sytuacji zagrożenia?
Zdarzały się. Przy mnie człowiek dostał szybkie rekolekcje z islamu, gdy zaczął fotografować ciało kobiety wyciąganej spod gruzów. Wyłapano go z tłumu, w którym stał i przystawiono pistolet do głowy. Zapamiętał, że takich rzeczy się nie robi. Stał tuż przy mnie. Gdy zobaczyłem ludzi z bronią idących w nasza stronę, automatycznie pomyślałem „Jezu, idą po mnie”.
W takich chwilach przychodzi chyba jednak refleksja typu: „Po co ja się tutaj pcham?”
Takie myśli pojawiają się po powrocie albo tuż przed wyjazdem. Na miejscu nie ma czasu na wątpliwości. Jest czas tylko na pracę. Od tego, jak ją wykonam, zależy później to, co się o danym wydarzeniu mówi. Wielokrotnie wracając z linii frontu napotykam w odległości 40 km od konfliktu dziennikarzy w hełmach i kamizelkach kuloodpornych, którzy pytają: „Co się dzieje?”. Opowiadam, a później widzę, jak w znanej w Polsce telewizji newsowej, dziennikarz stoi w tej samej kamizelce i hełmie kilka metrów dalej relacjonując swoimi słowami to, co usłyszał ode mnie przed chwilą. Tak to wygląda.
To normalna praktyka?
Dla mnie to kłamstwo. Fotograf nie oszuka. Nie ma możliwości relacjonowania wydarzeń stojąc 40 km od nich. Musi być blisko pierwszej linii. A tam nie ma czasu na zastanawianie się. Każda wątpliwość to ryzyko. Na wojnę nie jedzie się, aby coś sobie udowadniać, ale po to, aby zrobić swoją robotę. I trzeba wiedzieć, po co się ją robi. I chcieć tego.
Swój najnowszy album pt. „Pustka” poświęcił Pan Afganistanowi. Dlaczego?
Pojechałem tam z konkretnym pomysłem na zrobienie zdjęć. Nagle okazało się, że to, jak to wszystko wygląda od strony żołnierza, jest zupełnie inne od tego, co sobie wyobrażałem będąc w Polsce; inne niż każda poprzednia wojna, którą fotografowałem.
Co to znaczy?
W Afganistanie 1-2 tysiące żołnierzy było stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Zaledwie 300-400 z nich miało szansę wyjść poza mury i zobaczyć kraj, w którym byli. Interesowała mnie ich psychika, a to nadaje się bardziej do opisania niż sfotografowania. Siedzieli w dziwnym labiryncie przestrzeni, zamknięci na terenie obcego kraju. I wszyscy wokół wciąż im powtarzali, że jak tylko wyjdą za mur, to mogą zginąć. Gdy dowiedzieli się, że jeżdżę po Afganistanie z aparatem, przychodzili zgrać ode mnie zdjęcia. Przez cały czas swojego pobytu nie byli w stanie zobaczyć tego, co ja. Nawet jeżdżąc na patrole. Zastanawiało mnie, jak oni postrzegają tę wojnę i jakie ona robi w nich spustoszenie.
Stąd wziął się tytuł?
Tak. To refleksja nad tym, co po tym wszystkim w nich zostaje. Wszyscy powtarzają, że jeśli tego się nie przeżyje, to nic się o tym nie wie. W kraju nie mają o tym z kim porozmawiać. To problem wszystkich „misjonarzy” - żołnierzy, którzy byli na takich misjach.
Porzućmy temat wojny. Co tak naprawdę oznacza, że jest się osobistym fotografem prezydenta RP? Może Pan wchodzić do gabinetu Bronisława Komorowskiego bez pukania?
(Śmiech). To marzenie każdego fotografa, ale nigdzie tak nie ma. Mam dostęp do miejsc, do których nie każdy może się dostać. Fotografuję w gabinecie, w sytuacjach prywatnych, które nie są wystawiane na widok kamer. To główny przywilej. Mam swobodę. Prezydent nie ingeruje w to, co ja robię, a ja się nie narzucam i staram się być niewidoczny.
A te prywatne sytuacje?
Fotografowałem Bronisława Komorowskiego podczas krótkich wypadów, gdy wsiadał na łódkę lub jacht motorowy. Kilkanaście razy udało mi się pokazać kuchnię polityki. Gdy prezydenta dopada asystent ze stertą dokumentów, siadają przy pierwszym lepszym stole i zaczyna się składanie podpisów. Jedna, dwa.... Dwadzieścia razy. Momenty relaksacyjne, gdy przed spotkaniami zdejmuje marynarkę i zaczyna rozmawiać o zwykłych rzeczach. Jak każdy z nas. Takich sytuacji szukam. To mi się podoba.
Jest Pan przeszkolony z protokołu dyplomatycznego?
Nie. Największy problem, jaki ma ze mną Kancelaria Prezydenta RP, polega na tym, że nie noszę garniturów. Przy mniej oficjalnych imprezach na koszulę zakładam czarny sweter. Robię to z prostej przyczyny. Gdybym mając przy sobie dwa aparaty i torbę założył garnitur, to wyglądałoby to wręcz kuriozalnie. Trudno mi pogodzić swobodę pracy z wyglądem (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska