Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rodzina pęknięta na pół

Małgorzata Oberlan
Małgorzata Oberlan
Marzena Liegman przez pięć lat była zastępczą matką dla trójki rodzeństwa. Dzieci zabrano jej w trybie natychmiastowym. - To sprawa zamknięta - twierdzą urzędnicy. - To jak otwarta rana, która wciąż boli - odpowiada kobieta.

<!** Image 3 align=none alt="Image 225622" sub="- Nie mam żalu do dzieci. Mam wielki żal do urzędników - podkreśla Marzena Liegman. Przez pięć lat była wzorową zastępczą mamą. Nagle dzieci jej zabrano i zarzucono... znęcanie się psychiczne nad nimi. Jak się okazało, bezpodstawnie [Fot. Jacek Smarz]">

Marzena Liegman przez pięć lat była zastępczą matką dla trójki rodzeństwa. Dzieci zabrano jej w trybie natychmiastowym. - To sprawa zamknięta - twierdzą urzędnicy. - To jak otwarta rana, która wciąż boli - odpowiada kobieta.

Piotr, mąż pani Marzeny, naprawia dach domu, który kupili z myślą o powiększeniu rodziny. W kuchni połączonej z salonem - dziesiątki teczek, a w nich świadectwa szkolne dzieci, dyplomy dla nich i zastępczych rodziców, listy gratulacyjne, pocztówki z wycieczek, laurki dla najkochańszej cioci. Dalej - stosy listów wymienianych z urzędnikami, prokuraturą, radnymi i wszystkimi świętymi. To pięć lat życia z dziećmi i czas bez nich.<!** reklama>

To nie były aniołki

W 2005 roku Marzena i Piotr Liegmanowie z Torunia zostali rodzicami zastępczymi dla trójki rodzeństwa: Kasi (10 lat), Kamila (12 lat) i Romka (13 lat). Rodzeństwo nie było sierotami, choć do rodziny zastępczej trafiło po dwuletnim pobycie w domu dziecka. Pochodziło z niewydolnej wychowawczo rodziny z problemami. Z biologicznymi rodzicami Marzena Liegman potrafiła jednak poukładać relacje swoje i dzieci.

Przyjmując tę trójkę pod swoją opiekę zastępczy rodzice mieli świadomość, że nie mają do czynienia z aniołkami. Kasia i Kamil uczęszczali do szkoły specjalnej, mieli orzeczoną niepełnosprawność intelektualną. Romek z kolei miał kłopoty z nauką.

- Mimo rozmaitych trudności z roku na rok świadectwa dzieci były coraz lepsze. W szkołach słyszałam słowa uznania dla mnie jako matki zastępczej. A i doczekałam się chwili, gdy najstarszy Romek dostał się do liceum i powtarzał mi: „Ciociu, gdybym nie był u was, na pewno nie chodziłbym do takiej szkoły” - wspomina pani Marzena.

Krąży między jedną teczką z papierami a drugą. Jest energiczna, otwarta, rozmowna, ale nie kryje też emocji. Czy kobieta o innym charakterze poradziłaby sobie z jednoczesnym wychowywaniem trojga własnych dzieci i trojga przytulonych? I to w sytuacji, gdy męża nie ma na miejscu, bo jako zawodowy żołnierz zarabia na dom na zagranicznych misjach? - Nie - myślę sobie. I zachodzę w głowę, jak radzi sobie po tak olbrzymim dramacie, który przeżyła.

Dyrektor: Jak wygląda dzień?

Zżyli się z sobą bardzo. Nie tylko pani Marzena z dziećmi, ale i jej dzieci biologiczne z Kasią, Kamilem i Romkiem. Kłopotliwy czas nastał wraz z okresem dojrzewania dzieci. Było i popalanie papierosów, i przynoszenie różnych przedmiotów niewiadomego pochodzenia do domu, i stawanie okoniem. - Nastolatki jak to nastolatki, muszą się zbuntować - tłumaczyła sobie zastępcza matka.

- Moim sposobem na rozwiązywanie problemów zawsze była i jest rozmowa. Z dzieckiem trzeba rozmawiać. Dziecku trzeba tłumaczyć, co jest dobre, a co złe, co niesie takie lub inne konsekwencje. Na rozmowę zawsze mam siły - uśmiecha się kobieta. (I nikt, kto ją pozna, nie ma co do tego wątpliwości).

Pamiętnego roku 2010 najwięcej problemów było z 17-letnim wówczas Kamilem. Ze szkoły docierały uwagi o nieprowadzeniu zeszytów, braku stroju na wuefie, niepoprawnym zachowaniu. Pani Marzena zaczęła nastolatka obszukiwać, bo niepokoiły ją przynoszone przez niego przedmioty.

1 marca 2010 roku pracownik socjalny poprosił Marzenę i Piotra Liegmanów, by następnego dnia pojawili się w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie. Rozmowa miała dotyczyć zbliżającego się usamodzielnienia 18-letniego Romka. 2 marca rano dzieci normalnie (jak się zdawało) wyszły do szkół, a Liegmanowie pojechali do MOPR-u. Weszli do sali, a tam czekała już komisja. - Proszę opowiedzieć, jak wygląda u państwa dzień - polecił dyrektor ośrodka adopcyjno-opiekuńczego.

Tak zaczął się koszmar.

Szkoła miała nie mówić

Marzena Liegman zaczęła mówić, gdy nagle usłyszała: „Stop!”. Dyrektor ośrodka zaczął odczytywać zarzuty pod jej adresem. Dzieci chodzą bez kluczy od domu („Owszem, tak było ze względu na bezpieczeństwo, ale nigdy nie czekały pod drzwiami”). Dzieci jedzą posiłki w swoim pokoju („Owszem, ale proszę mi pokazać nastolatka, który tego nie robi”). Matka zastępcza znęca się psychicznie nad dziećmi („Cios w samo serce”).

Dyrektor kontynuuje: - Proszę przyprowadzić dzieci.

Wchodzi cała trójka: Kasia, Kamil, Romek. Zdenerwowani, nieswoi. „O, w jakim stanie są te dzieci!” - pada stwierdzenie.

2 marca całą trójkę pani Marzenie zabrano, rozwiązując z nią w trybie natychmiastowym umowę, i umieszczono w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym. Jednak dopiero 5 marca Sąd Rodzinny wydał stosowne orzeczenie w tej sprawie.

Jak się okazało, powodem całej sytuacji był najprawdopodobniej plan Kamila, dotyczący ucieczki z domu. Chłopak powiedział o nim pedagogowi w szkole specjalnej. Pani Marzena pokazuje notatkę służbową, podpisaną przez dyrektorkę tejże placówki i pedagoga. Mowa w niej o tym, że 17-latek skarży się na wspomniane spożywanie posiłków w pokojach i brak kluczy, ale i na to, iż wraz z dwojgiem rodzeństwa znudził się zastępczej matce. Dalej można przeczytać, że pani Marzena podaje dzieciom byle jakie jedzenie („Trochę mięsa, zupy jakieś”) i przywłaszczyła sobie pieniądze z odszkodowania po wypadku Romka („Te 600 złotych przeznaczyliśmy na wyjazd Romka i zakup podręczników”).

Pedagog z dyrektorką zadzwonili do pracownicy socjalnej, zajmującej się rodziną. W trakcie rozmowy „uzgodniono, na wyraźną prośbę pracownika MOPR, że szkoła nie powiadomi o tym wydarzeniu państwa Liegmanów i nie będzie ze względu na dobro dzieci weryfikować prawdziwości przedstawionych przez nie faktów” (fragment pisma z kuratorium).

Prokuratura na dobicie

Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie w Toruniu, ten sam, który przez lata chwalił panią Marzenę jako matkę zastępczą, zawiadomił prokuraturę o tym, że psychicznie znęcała się nad dziećmi.

- To już był cios niewiarygodny... - głos pani Marzeny łamie się...

Cóż z tego, że Prokuratura Rejonowa Toruń-Wschód po przesłuchaniu świadków (w tym zastępczej matki) w czerwcu 2010 roku umorzyła całą sprawę, nie dopatrując się żadnych znamion przestępstwa? Co z tego, że pani Marzena tłumaczyć musiała się śledczym z tak „okropnych” przewin, jak niepozwalanie dzieciom na chodzenie boso po domu? Nic. Łata została. Trauma została. A są tym większe, że pracownik socjalny na zebraniu z innymi rodzinami zastępczymi zdążył powiedzieć, że pani Marzenie przedstawiono 41 zarzutów.

Ośrodek nie tłumaczy

W 2011 roku jedna z gazet lokalnych opisała, co spotkało panią Marzenę. Już wtedy, świeżo po sprawie, MOPR odmówił wyjaśnień. Teraz my pytamy, dlaczego tej rodzinie w trybie natychmiastowym odebrano dzieci i czy nie popełniono błędu, biorąc pod uwagę chociażby stanowisko prokuratury. Odpowiedź jest lakoniczna.

- Sprawa rodziny państwa Liegmanów została już zamknięta i MOPR w Toruniu nie zmienia swojego zdania w tej sprawie. Wszystkie działania ośrodka podyktowane były tylko i wyłącznie dobrem dzieci, czyli sprawą dla nas nadrzędną. Ze swojej strony nie mamy w tej sprawie już nic więcej do dodania, ponieważ nie pojawiły się żadne okoliczności dodatkowe, które mogą zmienić stan faktyczny tej sprawy - pisze w mailu Olga Okrucińska, rzeczniczka ośrodka.

W rozsypce

Po odejściu z domu Kasi, Kamila i Romka najmłodsza, nastoletnia córka biologiczna pani Marzeny załamała się. Ona sama najpierw zamknęła się z ogromnym bólem w domu, potem zaczęła szukać wyjaśnień i sprawiedliwości. Nie znalazła. Popsuły się relacje między małżonkami. Rodzina znalazła się w rozsypce.

Opowiadając całą tę historię pani Marzena Liegman chciałaby teraz zamknąć pewien rozdział w życiu, swoim i swoich bliskich. Marzy o tym, by kiedyś usiąść z trojgiem zabranych jej dzieci przy stole i otwarcie porozmawiać. - Nie mam żalu do dzieci. Mam wielki żal do urzędników. Bo nie udzielili nam wsparcia, nie zweryfikowali skarg dzieci z naszą wersją zdarzeń, bo ugodzili w dobre imię naszej rodziny - kończy.

* * *

Na stole żółci się karteczka. To zaproszenie na „Dzień Rodziny”, które w 2012 roku przyniósł jej Kamil. Tak się nad nim znęcała? Tak... Na uroczystość w szkole poszła. Z lekkim sercem. <

PS Imiona dzieci zostały zmienione

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska