Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Suk dla początkujących

Ewa Czarnowska-Woźniak
Ewa Czarnowska-Woźniak
Jednodniowa wycieczka do Maroka odurzyła. Choć jej organizatorzy z premedytacją zabrali polskich turystów jedynie na targ.

Jednodniowa wycieczka do Maroka odurzyła. Choć jej organizatorzy z premedytacją zabrali polskich turystów jedynie na targ.

<!** Image 2 align=right alt="Image 127423" sub="W mikroskopijnych warsztatach powstają na krosnach dżalabije. Na zdjęciu poniżej: handel dywanami - prawdziwy teatr / Fot. Ewa Czarnowska-Woźniak">-You! - marokański przewodnik, Ahmed, mierzy we mnie palcem. - Journalist? Każe sobie dokładnie wytłumaczyć, w jakiej gazecie pracuję. Ale ja przecież jestem na wakacjach...

Nie rozumiem, dlaczego bilet promowy na trasie Algeciras - Ceuta kosztuje 44 euro w jedną stronę, a wycieczka kupiona w tym samym portowym okienku, obejmująca podróż do Afryki i z powrotem, lokalnego przewodnika i posiłek - tylko 59. Mniejsza z tym! Zbijamy się w karną grupkę z parą Japończyków, czterema Amerykankami, młodzieżą z francuskimi i rosyjskimi paszportami. Wsiadamy

na wielki prom „Balearii”,

który po godzinnej podróży przewiezie nas do Ceuty, hiszpańskiej enklawy na marokańskim wybrzeżu. Stamtąd dotrzemy do historycznego Tetuanu. Trzeba wypełnić druczki dla kontroli granicznej. Tam właśnie, pośród „robaczków” arabskich liter, jest miejsce na wpisanie zawodu, co posłusznie i nieświadomie czynię...

<!** reklama>W wolnocłowej Ceucie witamy się z Ahmedem. Będzie naszym przewodnikiem. Docenia internacjonalizm grupy, więc popisuje się dwoma-trzema słowami w kilku językach. „Polska, Polska,

dżendobry, dżendobry!”.

<!** Image 3 align=left alt="Image 127423" >Na razie tłumaczy, że zaraz dotrzemy do granicy hiszpańsko-marokańskiej, gdzie poddani zostaniemy kontroli sanitarnej ze względu na obecność świńskiej grupy. Zbiera nasze paszporty, żartując ze skołowanych nieco wycieczkowiczów, że zaraz je sprzeda (spodziewając się najwyższej ceny za amerykańskie). Dołącza do nich nasze formularze. Wraca trochę zdenerwowany i wyławia mnie z listy. - You! Journalist?! - na chwilę budzę wśród grupy większe zainteresowanie niż ciżba Marokańczyków, forsująca przejście graniczne z towarami na głowach i ramionach. Muszę wytłumaczyć, o czym pisze moja gazeta. Ahmed nieporadnie powtarza trudny tytuł z jeszcze trudniejszego dalekiego miasta. Wydaje się, że przyjmuje do wiadomości, że jestem tu na wakacjach, ale każe to wszystko zapisać. Już za chwilę większą atrakcją ode mnie okaże się felczer w białym fartuchu i śmiesznej czapeczce, mierzący w nasze czoła dziwnym termometrem. - Doktor House - rzuca ktoś z nas i już napięcie rozładowane...

<!** Image 4 align=right alt="Image 127423" sub="Jeśli marokański targ nie zabije cię zapachem, to oszołomi feerią kolorów">Z nosem przyklejonym do szyby patrzę na osiedla białych, piętrowych na ogół domów z pustymi oknami. W zdewastowanych klatkach jacyś mężczyźni. Dzieci bawiące się na wypalonych klepiskach. Prowizoryczne warsztaty mechaniczne. Kobiety w czarnych strojach odsłaniających tylko oczy, albo starsi ludzie w ludowych kapeluszach z kolorowymi pomponami. Z drugiej strony bezkresne, połyskujące morze i wysepki drogich hoteli. Ahmed, przebrany już w kremową dżalabiję (wierzchnia odzież arabska, długa suknia z kapturem), opowiada trochę o Maroku i jego mieszkańcach. Później uświadomię sobie, jak skąpe i powierzchowne to były informacje. A zatem to kraj chlubiący się właśnie setkami kilometrów atlantycko-śródziemnomorskiego wybrzeża, w przeważającej mierze rolniczy, absolutnie zdominowany przez muzułmanów. Na nasz użytek wystarczy, jak nauczymy się „salaam alejkum” (dzień dobry) i „shokran” (dziękuję). Jedziemy do Tetuanu, gdzie w zabytkowej medynie, starej części miasta, trafimy na suk - targ. Mamy szczęście, bo dziś środa, więc jest najefektowniejszy....

<!** Image 5 align=left alt="Image 127423" sub="Cztery miłe Amerykanki w mig zostają przebrane
w stroje ludowe. Za drobną opłatą...">Przekraczamy bramę i ogarnia mnie panika. Wąskie, zatłoczone ludźmi i towarami uliczki pokonujemy

za Ahmedem biegiem.

Nie wiem, czy mam trzymać torbę z dokumentami czy blondwłosą córkę. Po chwilę przerażenie krzepnie, wszystkie „ruchomości” przekazuję mężowi, by skupić się na aparacie fotograficznym i... pilnowaniu drogi. Labirynt podobnych do siebie uliczek wypełniają kolejno handlarze owocami, serami, rybami i mięsem. Wszystko wyłożone w pełnym słońcu, oblepione muchami. Zanim uda się dobiec do „sekcji” odzieżowo-obuwniczej, od słodkawego, mdlącego zapachu kręci się w głowie. W zaułkach ziemię okupują stare kobiety z naręczami jakiegoś zielska, a ściany podpierają kulawi i ślepi mężczyźni w dżalabijach.Tak musieli wyglądać bohaterowie powieści Mahfuza... Nagle stajemy. Na mikroskopijnym placyku cztery młode Amerykanki zostają w mig... przebrane w marokańskie stroje ludowe i do zdjęcia z nimi ustawia się pastuszek z fujarką i dziadek w podobnym ubraniu. Wyciągają ręce po zapłatę... Ahmed dosłownie przepędza nas do kolejnego punktu - zielarni. „Magister” opowiada o potędze medycyny naturalnej, a jego pomocnik wciska wszystkim do nosa (tę samą!) szmatkę z roztartym eukaliptusem („dobrym na katar i chrapanie”). Po chwili uroczyście ogłasza, że można się targować. Do dwóch kremów różanych wonny środek na komary gratis, do trzech paczek ziół - buteleczka olejku...

<!** Image 6 align=right alt="Image 127423" sub="Dość przygnębiający widok. Całe osiedla sprawiające wrażenie wymarłych.">W drodze do restauracji obskakują nas handlarze bębenków i tanich bransoletek. „Polska, Polska, take this! Only two euros, for you - only one!” Jest ich kilkunastu, dosłownie wieszają się na ramionach, nie pozwalają przejść. I tak będzie przez cały czas, także w Tangerze, do którego pojedziemy po niezwykle smacznym, obfitym posiłku w zadziwiająco czystym lokalu.

Tu - biegiem, a jakże! - docieramy do wielkiego sklepu z dywanami. Przed wejściem mam szansę ubić interes życia. Handlarz upominkami pyta moją 14-letnią córkę, czy ma już męża. Proponuje za nią 300 wielbłądów. Wszyscy się śmiejemy. Chłopak nie ma ani jednego wielbłąda i historyjki o „kupowaniu” żon są elementem zabawy z turystami. Handel dywanami - to już zupełnie inna, poważna, sprawa. Ahmed wskazuje nam osobną kanapę w wyściełanym kobiercami wysokim pomieszczeniu. - To

dla Polaków święte miejsce

- mówi teatralnym szeptem. - Dlaczego? Bo tu są najlepsze ceny w Maroku i Polacy kupują tu najwięcej. Wkrótce przed nami rośnie stos dywanów i narzut różnej wielkości. Subiekt oznajmia uroczyście: - Teraz nauczę was dwóch arabskich słów: laa to „nie podoba mi się ten kolor”, a hatha - pytanie o cenę... Po czym zaczyna składać każdy dywan po kolei, za każdym razem domagając się któregoś z określeń. Przy dwudziestym mówię zniecierpliwiona, że wszystko jest piękne, ale nic nie kupimy. - Nie ma problemu, to tylko tradycja - odpowiada niezrażony. I ma szczęście. Moja przyjaciółka nagle ogłasza

„hatha”

i żółty dywanik, niby nic, ląduje pod jej nogami. Potem z rozbawieniem obserwujemy, jak sprzedawca krąży za nią po całym „domu towarowym”, bo kupująca „łamie mu serce”, zbijając cenę z 475 euro do stu...

My zostawiamy Marokańczykom tylko drobne sumy - na pamiątki i obowiązkowe napiwki. Dla pomocników Ahmeda, kelnerów... Do końca jednodniowej wycieczki po Afryce dręczy mnie niepokój, że coś przegapiliśmy. Wieczorem dochodzę jego źródeł. Nie oglądaliśmy niczego „pomnikowego”, żadnych bedekerowych meczetów i pałaców kalifów. Zostaliśmy tylko wrzuceni w sam środek suku, by odbyć przyspieszoną lekcję arabskiego świata dla początkujących. I to był powód niskiej ceny wycieczki...?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska